piątek, 19 lipca 2013

Hello Naha. Please be kind to me.


Naha  (那覇), mimo że dumnie nosi nazwę ekonomicznej i politycznej stolicy Okinawy, nie jest typową japońską metropolią. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że jak na japońskie realia, jest niezłym pipidówkiem. Nie piętrzą się tu kilkudziesięciu metrowe drapacze chmur, nie ma klaustrofobicznych tłoków i w zasadzie nie ma czegoś takiego jak "godziny szczytu". Mimo tego Naha oferuje swoim mieszkańcom pełen zakres udogodnień w postaci sklepów, kin, restauracji i banków. W którejkolwiek części miasta byś nie był, zawsze to czego potrzebujesz jest pod ręką. Mieszkańcy Naha (i wysp Okinawy w ogóle) żyją tutaj spokojnie, bezstresowo, zostawiając gdzieś daleko za sobą takie pojęcia jak np. karōshi (jap. śmierć z przepracowania). Być może dlatego Japończycy, po zrzuceniu uniformu, spaleniu krawatu i przejściu na zasłużoną emeryturę decydują się na przeprowadzkę na Okinawę. 
Po Naha poruszamy się monorail'em, rowerem albo na piechotę. No chyba, że jesteś posiadaczem skutera albo jdm'a w sticker-bombie, ale o tym innym razem (myślę, że motoryzacji będę musiała poświęcić cały osobny wpis). Monorail, jak sama nazwa wskazuje, jest kolejką jednoszynową jeżdżącą nad miastem. Cała trasa składa się z 15 stacji. Zaczyna się na lotnisku, a kończy w okolicach zamku Shuri i przejechanie jej całej nie zajmuje więcej niż 20 minut.                                                                                                                                      
Monorailowe torowisko 
Mając na względzie Amerykanów (których na Okinawie jak mrówków), wszystkie stacje opisane są alfabetem łacińskim, a Pani spikerka tłumaczy jaka jest następna stacja i po której stronie pociągu będą otwierały się drzwi. Wielkoduszność i wyrozumiałość Japończyków wobec gaijinów nie zna granic... 




Będąc w Naha trzeba obowiązkowo zobaczyć kilka miejsc, zanim zaczniemy zwiedzać resztę zakamarków wyspy. Zamek Shuri (który zasłużył na osobny post), mauzoleum Tamaudun, ogrody Shikinaen i muzeum prefekturalne to niezaprzeczalne "must-see". Dzisiaj natomiast przedstawię Wam wisienkę na torcie banału i kiczu, a równocześnie turystyczne serce Naha. Panie i Panowie, przed Wami Kokusai Dori (国際通り)! Z tym kiczem chyba jednak trochę przesadziłam. Jest to po prostu handlowe centrum miasta, w którym każdy zrobi wszystko żebyś to akurat u niego wydał pieniądze. Znaleźć tu można mnóstwo sklepów z pierdułkami, durnostojkami, ubraniami wątpliwej jakości i okinawskimi pamiątkami. Na straganach i marketach znajdujących się równolegle do Kokusai Dori znaleźć można natomiast stos owoców i świeżych ryb. Ilość straganów jest przytłaczająca, ale ma to swoje dobre strony, ponieważ każdy sprzedawca chce mieć jak najbardziej konkurencyjne ceny i dlatego na Kokusai Dori można znaleźć dużo rzeczy, za które w normalnym supermarkecie zapłacilibyśmy więcej. Nie dotyczy to jednak restauracji. Wzdłuż głównej ulicy knajpy radzę omijać szerokim łukiem. Lepiej zajrzeć do oddalonych o kilkanaście metrów bocznych uliczek. Tam znajdziemy małe knajpki w których za pyszne Okinawa Soba zapłacimy 500 yenów, podczas gdy na KD koszt takiej przyjemności wynosiłby 900 yenów.                 

  Podstawową zasadą tego miejsca jest to, że można tu znaleźć wszystko co związane z Okinawą i z czego mieszkańcy Okinawy są dumni. Stragany uginają się pod ciężarem ananasów, melonów i smoczych owoców (pitaja). Co drugi sklep sprzedaje płyty z okinawską muzyką oraz sanshin'y (三線 ), tradycyjne instrumenty strunowe. Klimat Kokusai Dori dryfuje gdzieś pomiędzy gangsta rap'em, swagiem, Hawajami, a tradycyjną Okinawą, i wstyd się przyznać ale chyba właśnie to lubię w tym miejscu.
Sanshin

Mam już dużo "przyjaciół" na Kokusai Dori. Wynika to z faktu, że lubię tamtędy wracać ze szkoły. Mijam stojących przed sklepami ziomków w full cap'ach z napisami "$wAgg" i przybijam im piątki. Pierwszego dnia pobytu większość z nich zaczepiała mnie pytając czy jestem ze Stanów, skąd znam japoński, co robię na Okinawie itp. Teraz gdy mnie widzą wołają: "Anaaa! Genkiii???" (jap. Anna, siemanko). Słowo przyjaciel umieściłam w cudzysłowie, ponieważ nasza rozmowa kończy się na mojej odpowiedzi potwierdzającej. Oni jeszcze zazwyczaj dodają, że mam wracać do nich szybko. I tyle.  Zaczynam podejrzewać, że nasza przyjaźń zbudowana jest na gruncie chęci czysto materialnej. 
Stragan z owocami


A po całym dniu łażenia w nieludzkich upałach, nie ma to jak skatować sobie gardło kakigori. Jest to ulubiony przysmak japończyków w upalne dni. Mocno kruszony lód, który powoli zaczyna przybierać formę puchu, polewamy syropem owocowym i voila. Na KD wchodzi się jednak na wyższy poziom, ponieważ kakigori podawane jest ze świeżo wyciśniętym sokiem i prawdziwymi owocami. Omnomnomnom.
Kakigori z ananasem <3

Nie miałam jeszcze okazji zbadać Kokusai Dori nocą. Jest to plan na jutro i podejrzewam, że będzie wesoło.










Kokusai Dori at it's best. Koszulka po lewej wskazuje, że jej właściciel kocha ogromne piersi, a do koszulki po prawej tłumaczenie jest zbędne. Na zdrowie!






  
Okinawskie słodycze. Uwaga, gra słów! Słodko-słone ciasteczka z małym ludkiem na opakowaniu tradycyjnie nazywają się "chin", te natomiast zostały nazwane "chinko" ponieważ są w kształcie małych siusiaczków (jap. chinko - penis).



Na odchodne dostałam dzisiaj w prezencie małą paczuszkę okinawskich ciasteczek, za to że jestem z Polski i lubię Japonię. Z całej siły wierzę w ludzką życzliwość i modlę się, że nie są zatrute, przeterminowane albo nie leżały w słońcu przez trzy dni. Jak tu nie kochać Kokusai Dori?




Stay tuned! 

P.S. Na razie staram się nie pokazywać zdjęć mojej twarzy, ponieważ włosy w tym klimacie totalnie wymknęły mi się spod kontroli. 



                           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz