niedziela, 28 lipca 2013

Holy shit, I'm in Kadena!

Gdyby ktoś parę miesięcy temu powiedział mi: "Aniu, w swoje imieniny będziesz bawić się w klubie oficerskim na terenie bazy wojskowej Stanów Zjednoczonych na Okinawie" poleciłabym mu udanie się do psychiatry. A jednak oto i jestem. Stoję przy barze i piję jeagerbomby z amerykańskimi żołnierzami wysłuchując historii wojennych. Jak to się stało? Żeby przybliżyć Wam okoliczności, musimy cofnąć się w czasie o tydzień.
Nie znając jeszcze nikogo w Naha, któregoś dnia wieczorem pomyślałam sobie, że dość bycia samotnikiem, i wyszłam sama wieczorem do miasta. Tętniąca życiem Kokusai Dori w nocy staje się mekką imprezowiczów. Otwierają się pochowane w ciasnych uliczkach bary, izakaya (japoński bar, w których w typowo japońskim stylu można napić się piwa ale też zjeść mnóstwo pyszności) wypełniają się ludźmi. Przystanęłam, żeby popatrzeć na Japończyka machającego ognistymi kulami, bo nie oszukujmy się, nie jest to codzienny widok. Obok mnie stanął spory osobnik o nie-japońskich rysach twarzy, aczkolwiek dokładne określenie jego pochodzenia było trudne. Gaijini (jap. obcy, obcokrajowcy) na Okinawie tworzą swego rodzaju brać: uśmiechają się do siebie na ulicy, kiwają głową i zagadują. Dlatego zgadanie do zupełnie obcej blondynki nie było niczym wyjątkowym. Zadał mi jedno z pytań z którym spotykam się tutaj najczęściej: "Jesteś Amerykanką?" i zrobił tak samo duże oczy jak inni, kiedy mu odpowiedziałam że jestem z Polski. Tak oto poznałam Granta - mojego towarzysza barowego życia na Okinawie. Szybko się dowiedziałam, że Grant jest pół-Japończykiem pół-Irlandczykiem urodzonym na Hawajach, aktualnie mieszkającym w Bostonie. Jego dziadkowie byli emigrantami z Okinawy, więc postanowił urządzić sobie małą podróż w stylu "powrót do korzeni". Poza tym pracuje dla wojska więc przelot tutaj miał darmowy.Plusem bujania się po mieście z Grantem było to, że on też chciał poznawać Japończyków i ćwiczyć język Japoński, więc kibicowaliśmy sobie nawzajem. Któregoś dnia nad piwkiem w ulubionym barze "The Beach" oświadczyłam, że chcę zobaczyć bazę wojskową. Grant dał sobie chwilę na przemyślenie sprawy i odpowiedział, że da się zrobić. Szczerze powiedziawszy nie wierzyłam w sukces tej misji, ponieważ do bazy wcale nie jest tak łatwo wejść. Pracownicy U.S. Navy z wyprzedzeniem muszą zgłaszać podania o wejściówki gościnne dla rodziny i najbliższych, dlatego kiedy następnego dnia dostałam wejściówkę z napisem "Visitor" byłam przeszczęśliwa. Nie, żebym była jakąś psycho-fanką Amerykanów, czy też wojskowych. Mam też bardzo niewiele wspólnego z militariami, ale tak jak pisałam w pierwszym poście, postanowiłam że zobaczę WSZYSTKO, a bazy Amerykańskie są kontrowersyjnym, acz nieodłącznym elementem współczesnej Okinawy.
Plakaty anty-Osprey'owe
Od czasu kiedy w 1994 r. trzech żołnierzy stacjonujących na Okinawie zgwałciło 12-letnią Japonkę, mieszkańcy Japonii podnieśli głos. Napięcie znowu wzrosło, kiedy w zeszłym roku dwóch żołnierzy ponownie dopuściło się gwałtu. W 2009 r. żołnierz piechoty spowodował wypadek samochodowy w którym ucierpiał mieszkaniec Okinawy. Żołnierz zbiegł z miejsca wypadku, zostawiając poszkodowanego, nie udzielając mu pomocy, w wyniku czego mężczyzna zmarł. Od dłuższego czasu organizowane są olbrzymie demonstracje sprzeciwiające się stacjonowaniu wojsk amerykańskich na Okinawie. W 2012 roku odbyły się wielotysięczne demonstracje przeciwko rozmieszczeniu na Okinawie uważanych za niebezpieczne wielozadaniowych samolotów pionowego startu i lądowania Osprey. Co tu dużo mówić, większość Japończyków nienawidzi Amerykanów i uważa ich za niebezpiecznych. Wszystkie wymienione wcześniej sytuacje uważam za skandaliczne, ale staram się także sprzeciwiać szufladkowaniu. Zawsze mi się wydawało, że do wojska idą dwa typy: prawi bohaterowie, którzy chcą walczyć o bezpieczeństwo swoje i swojego kraju, oraz bezmózgowi brutale, którzy chcą wiedzieć jak to jest sobie polatać Osprey'em i postrzelać z bazuki. Zgromadzenie 18,000 buchających testosteronem mężczyzn zawsze będzie wiązać się z pewnym niebezpieczeństwem. W związku z nasileniem się ruchów sprzeciwu, amerykańska armia nałożyła godzinę policyjną, która pozwala żołnierzom być poza bazą tylko do godziny 23:00. Potem wszyscy wracają na teren bazy i albo idą grzecznie lulu, albo kontynuują imprezę w tzw. klubach oficerskich. Do takiego klubu mieszczącego się w bazie w Kadenie udałam się z Grantem.
Pięć minut po wejściu trochę zapomniałam, że jestem w Japonii. Nawet barmani byli Amerykanami. Ze wszystkich stron otaczały mnie tłumy tak samo przystrzyżonych, rosłych mężczyzn. Niektórzy w mundurach (wracając prosto z misji mieli ochotę na piwko), inni w cywilu. W moich uszach brzmiał rock'n'roll (SERIO!) i intensywny amerykański akcent. Muszę przyznać, że czułam niezbyt pewnie. Na pewno mniej pewnie niż w klubie otoczona Japończykami, którzy może i są zboczeni, ale większość z nich to wychudzone ciamajdy, z którymi nawet ja bym sobie poradziła. Po chwili jednak wczułam się w klimat i poczułam się jak w teledysku The Killers "Dustland Fairytale".
Nie potrzebowałam dużo czasu na znalezienie sobie barowej kompanii: Nina, Jose, Mark i Paul.
- Okej, czyli ty jesteś z Bostonu, a Ty?
- A jak myślisz?
- Australia?
- Blisko. Jestem z Polski.
- Z Polski? "Ku*wa mać, ci*a, dupa, ja pierd*le".
- Wow, piękna wymowa.
- Dzięki, urodziłem się na obrzeżach Chicago. (W tym miejscu duma z moich rodaków za granicą osiągnęła absolutne dno)
- Czy ktoś tutaj powiedział, że jest z Polski??!! (Podobno byłam pierwszą Polką na terenie bazy w Kadenie)
Na szyję rzuciła mi się drobna brunetka w okularach i intensywnym makijażu.
- Poprzednio mój mąż (po angielsku nazywała go "my hubby") stacjonował w Niemczech. Polacy są najwspanialszym, najbardziej gościnnym, najprzyjaźniejszym narodem jaki poznałam. Do tego piją jak nikt, nie to co te karzełki tutaj. W ogóle gdybym mogła wróciłabym do Europy choćby jutro, co nie skarbie? Ja nie narzekam. Absolutnie nie narzekam. Na plażę mam 5 minut. Ale do jasnej cholery, ja non stop chodzę ubrana tak samo. Kiedy przyjdzie sezon na kozaki? Gdzie jest sezon na kozaki, ja się pytam? W Europie co dwa miesiące mogłam zmieniać szafę, i to było, wybacz mi słownictwo, ZA JE BIS TE! (Mam wrażenie, że potok tych słów wypłynął z jej ust w przeciągu dwóch sekund) - Chodź ze mną do łazienki, mam piękny kolor szminki. Będzie Ci w nim wspaniale.
I tak oto Nina, dziewczyna pochodzenia filipińskiego, urodzona w San Diego, została moją BFF na ten wieczór. Rok temu przyjechała tutaj z mężem, Jose (również pochodzenia Filipińskiego) który służy w U.S. Air Force. Nina nie jest typową żoną żołnierza. Nie siedzi w domu cały dzień, nie marudzi, nie narzeka na samotność, nie przeszkadzają jej przeprowadzki. Sama postanowiła znaleźć pracę w armii i pracuje w dziale "human resources". Dla swojego męża stara się być podporą, ponieważ wie, że praca w wojsku może człowieka zniszczyć psychicznie. Jest ze swoim mężem 11 lat, i mówi, że niczego nie żałuje.
- Nie tylko nie żałuję. Ja bym to wszystko chętnie przeżyła jeszcze raz.
Obserwowanie tej pary upewniło mnie w przekonaniu, że na misji można żyć normalnie. Wiem jednak, że jest to przypadek jeden na parę tysięcy.
Po przetańczeniu ze mną rock'n'rolla do paru kawałków Elvisa i po paru głębszych Jeagerbombach, Paul zaczął pozwalać sobie na trochę za dużo. Dałam mu do zrozumienia, żeby wstrzymał koniom wodze. On wyraźnie się zdenerwował, zrzucił szklankę z baru i wyszedł. Nina pobiegła za nim przywrócić go do pionu (bo twarda z niej dziewucha). Po chwili Paul wrócił i szczerze mnie przeprosił. Podparł się o bar, wypił jeszcze dwa strzały i totalnie się rozkleił.
- Wiesz, Okinawa jest w porządku. Tutaj przynajmniej nikt nie umiera. To co może tutaj człowieka zabić to samotność. Wiesz, w Iraku i Afganistanie człowiek nie miał czasu o tym myśleć. Poza tym, kiedy wiesz, że twój kumpel z oddziału może już nie wrócić do obozu, tworzy się między wami więź, która jest zaprzeczeniem samotności. Tutaj wszyscy mają wszystkich w dupie. Żyją z dnia na dzień, chleją w tych barach. To totalnie bez sensu. Ja bym po prostu chciał wrócić do domu.
Rzadko brakuje mi słów, ale to był jeden z momentów w których po prostu nie wiedziałam co powiedzieć. W zasadzie to nie musiałam nic mówić, ponieważ Paul dopił drinka, powiedział "miło było Cię poznać", przytulił na pożegnanie i wyszedł.
Od lewej: Paul, ja, Jose, Nina
O godzinie 4 rano wszedł wysoki żołnierz w mundurze, stanął na barze i zarządził rozejście się. Powrót z Kadeny do Naha trwa około pół godziny taksówką i kosztował 2000 yenów. Za te pieniądze mogłam wynająć mały pokoik na jedną noc na terenie bazy, ale stwierdziłam, że mały Satoshi byłby zmartwiony gdyby wbiegł rano do mojego pokoju z zamiarem obudzenia mnie na śniadanie, a zastałby puste łóżko.
Całą drogę, wspomagana efektem dużej ilość Jeagermeistera, myślałam i myślałam i myślałam. Był to wspaniały wieczór, wspaniałe imieniny (mimo, że nikt o nich nie wiedział), zupełnie inne od pozostałych. Wiem, że mam dosyć Amerykanów na jakiś czas, ale myślę teraz o nich trochę cieplej niż do tej pory.
Czy Nina i Jose będą mieli okazję na stworzenie normalnego domu? Czy w końcu zdecydują się na dzieci, mimo świadomości ciągłych podróży? Czy Paul zapomni kiedyś o Iraku i Afganistanie? Czy wróci do domu?
Pewnie się nigdy tego nie dowiem. Następnego dnia cały kacowy poranek myślałam o stosunkach japońsko-amerykańskich (najgorsza rozkmina na kaca jaką mogłam sobie wymyślić...) i tak intensywnie myślałam, że postanowiłam pojechać do Heiwakinendo (czyli Okinawa Peace Memorial Museum), ale o tym w następnym poście.

Stay tuned!

1 komentarz:

  1. Nie bylas pierwsza, ale moze Twoi towarzysze sa tam na tyle "nowi", ze po prostu nie wiedza ;-)

    OdpowiedzUsuń