Wybrałam się tam pewnego upalnego dnia po zajęciach. Był to wyjątkowo gorący dzień i buty kleiły się do asfaltu, ale moja żądza wiedzy była podejrzanie silna więc nie mogłam już dłużej czekać. Zamek Shuri znajduje się w dzielnicy Shuri (no shit Sherlock...), dwa przystanki monorailem ode mnie. Dojście do głównych budynków zamku wiąże się z stosunkowo krótką wspinaczką pod górę, która każdego innego dnia byłaby bułką z masłem, ale tego dnia czułam się jakbym wchodziła na Golgotę. Cała spocona i zdyszana stwierdziłam, że to był najgłupszy pomysł na świecie ale wtedy mym oczom ukazał się Kankaimon (歓会門), frontowa brama, i przez moją żyłkę podróżnika znowu popłynęła krew. "Kankai" w oryginalnym okinawskim języku oznaczało "ciepłe, radosne powitanie", a kogo mogło Królestwo witać z taką radością, jak nie chińskich posłów. Przez długi czas bowiem Ryukyu funkcjonowało dzięki handlowi z kontynentem, a przede wszystkim z Chinami, co wiązało się z częstym lizodupstwem ze strony Królestwa.
Po dwóch stronach bramy siedzą sobie lwo-psy Shisa i pilnują, żeby żadne złe duchy się za mury zamku nie zapędziły. Niestety nie uchroniły one zamku przed czterokrotnym, prawie całkowitym zrównaniem z ziemią, ale cóż. Bywa. O Shisa jeszcze się kiedyś rozpiszę, ponieważ panującą na Okinawie Shisa-manię nie można pozostawić bez komentarza. Na razie nie będę psuła klimatu i niech pozostaną w naszych głowach jako stworzenia majestatyczne. Po minięciu dwóch kolejnych bram - Rokokumon i Kofukumon dochodzimy na plac główny i już szykujemy się na ogromny zachwyt i pozbawienie słów, a tu nagle... dupa, remont. Już chciałam wszystko zwalić, na mój totalny brak szczęścia (cały pakiet wykorzystałam wygrywając kiedyś telewizor w Tesco), ale potem ze zrozumieniem pokiwałam głową. Tak jak już wcześniej wspominałam, zamek Shuri dostał cztery razy ostre baty, a podczas Bitwy o Okinawę (3.04.1945r.) został niemal doszczętnie zniszczony. Od tej pory dokładane są wszelkie starania, aby zamek odbudować wiernie do oryginału. W rzeczywistości remont nie przeszkadzał w niczym, oprócz pięknego zdjęcia, albowiem cuda tego miejsca można docenić dopiero jak się wejdzie do środka. Sam zamek kojarzyć się może bardziej ze stylem chińskim i jest to bardzo dobre skojarzenie. Dużo tu czerwieni i smoków. Ichniejsze smoki mają jednak tylko 4 pazury, w odróżnieniu do tych chińskich, pięciopazurzastych. Miało być to wyrazem szacunku w stronę potężnego Cesarstwa Chińskiego. Jak już mówiłam, szczyt lizodupstwa.
Widoczny na zdjęciu główny budynek, czyli Seiden, jest trzykontygnacyjny, zbudowany z tajwańskiego cyprysu. Nie mam pojęcia jakim cudem zapamiętuję takie informacje, a kanji wchodzą mi do głowy jakby chciały a nie mogły... No nic, wracajmy do Seidenu. Pierwsze piętro, które dorobiło się swojej nazwy Shichagui, było miejscem przeprowadzania wszystkich oficjalnych ceremonii i spotkań politycznych. Na drugim piętrze mieściły się dwa pomieszczenia - Ufugui i Usasuka. Ufugui było miejscówką typowo damską, gdzie królowa i jej damy dworu malowały paznokcie, śpiewały piosenki Justina Timberlake'a, gadały o chłopakach, i ogólnie oddawały się innym damskim uciechom na które mogły sobie pozwolić kobiety Ryukyuańskiego Królestwa. Cała magia dzieje się jednak w Usakusa, gdzie stoi sobie tron. Tron jest niebylejaki, czerwono-złoty, "osmoczony" ze wszystkich stron. To tutaj król najczęściej przyjmował chińskich oficjeli.
Zaraz przed tronem znajduje się miejsce zwane Karahafu. Jest to stosunkowo mały pokoik z krzesłem o znacznie mniej pompatycznych zdobieniach niż tron.
Było to jednak bardzo ważne miejsce, ponieważ, otwarte na główny plac Karahafu, było miejscem z którego król witał przybyłych Chińczyków, ale także pozdrawiał ludność podczas uroczystości Nowego Roku. Wśród zewnętrznych chińskich ornamentów król prezentował się bardzo dostojnie.
Karahafu |
Po złażeniu całego zamczyska zostałam zaproszona do herbaciarni (Sasunoma) na herbatę i tradycyjne okinawskie słodycze. Poczułabym się niczym szanowany chiński poseł, gdyby nie fakt, że musiałam za to zapłacić 300 yenów. Podano mi herbatę jaśminową i cztery gatunki ciastek, którymi miałam się delektować. Ja jednak, jako światowej sławy łasuch i pasibrzuch, pochłonęłam wszystkie w 2 minuty. Omnomnomnom.
Wychodząc z zamku przechodzimy przez jeszcze jedną ważną bramę, Shureimon, czyli brama prosperity. Wszystko w tym miejscu miało być dowodem bogactwa Królestwa Ryukyu, a w istocie w tamtych czasach powodziło im się całkiem nieźle. Zarówno zamek Shuri jak i brama Shureimon wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Okinawa coś ze mną zrobiła. Oszalałam i postradałam zmysły. Ja, jeden z większych japonistycznych leniuchów uczę się japońskiego jak nienormalna, wydaję pieniądze na książki o Ryukyu i chłonę wszystkie informacje jak gąbka. Nie Tato, nie przesiaduję cały czas w barze, a jak przesiaduję to po to, żeby pogadać sobie po japońsku z ziomeczkami. Chociaż muszę przyznać, że Kokusai Doori nocą robi robotę. Młodzi mieszkańcy Okinawy cenią sobie dobre rapsy, do których można nieźle tupnąć nóżką, a takie blond-obce stworzenie jak ja w klubach traktowane jest jak celebrytka. Żeby mi tylko woda sodowa nie uderzyła do głowy!
Stay tuned!
Na koniec jeszcze rzut oka na kompleks zamkowy Shuri zza przyzamkowego jeziora Ryutan.... |
... w którym rzekomo mieszkają gryzące żółwie. Uwaga na paluchy! |
Siemka!
OdpowiedzUsuńSuper, że zdajesz relacje ze Swojej ryukyuańskiej przygody:) Poobserwuję sobie, gdyż budzi wspomnienia i zajawia na nadchodzący mam nadzieję wyjazd:D
BTW doskonały wybór milordzie! Okinawistyka poznańska się rozwija;)
Siemka! Dzięki bardzo za komentarz :) Nie masz pojęcia jak Ci zazdroszczę wizji całego roku tutaj! Jeżeli kiedykolwiek dostanę się na jakieś stypendium to RyuDai będzie moim pierwszym wyborem! A tymczasem trzymam kciuki, żeby wszystko poszło zgodnie z planem ;)
Usuń