czwartek, 25 lipca 2013

Królestwo Ryukyu w pigułce, czyli o zamku Shuri

Nie przypuszczałam, że kiedyś to powiem, ale odkrywam Japonię na nowo. Nie jestem pewna czy mówienie tutaj o Japonii jest odpowiednie, ponieważ złodziejka mojego serca Okinawa znacznie różni się kulturowo od głównych Wysp Japońskich. Wynika to z tego, że do 1879 roku była to siedziba dobrze prosperującego Królestwa Ryukyu (琉球王国). I tak sobie Ci ryukyuańczycy żyli w spokoju, prowadząc interesy z Chinami i Japonią, aż do dnia w którym Japończykom szajba strzeliła do tych małych łebków i wleźli im na ich piękne tereny z buciorami. W 1609 r. Ryukyu zostało najechane przez księcia Shinazu z Satsumy i od tej pory było już tylko gorzej. Do aneksji Okinawy doszło jednak dopiero po przewrocie Meiji. Wojska japońskie zajęły zamek Shuri, a ryukyuański król  Shō Tai został wyciągnięty stamtąd za kołnierz i wywieziony do Tokio. Od tego czasu, mimo że rdzenni mieszkańcy Okinawy zapierali się rękami i nogami, Japończycy zaczęli narzucać im swoją kulturę i język. Wszyscy jednak dumnie wspominają lata świetności Królestwa Ryukyu, pielęgnując takie zabytki jak np. wspomniany już wyżej zamek Shuri (首里城).
Wybrałam się tam pewnego upalnego dnia po zajęciach. Był to wyjątkowo gorący dzień i  buty kleiły się do asfaltu, ale moja żądza wiedzy była podejrzanie silna więc nie mogłam już dłużej czekać. Zamek Shuri znajduje się w dzielnicy Shuri (no shit Sherlock...), dwa przystanki monorailem ode mnie. Dojście do głównych budynków zamku wiąże się z stosunkowo krótką wspinaczką pod górę, która każdego innego dnia byłaby bułką z masłem, ale tego dnia czułam się jakbym wchodziła na Golgotę. Cała spocona i zdyszana stwierdziłam, że to był najgłupszy pomysł na świecie ale wtedy mym oczom ukazał się Kankaimon (歓会門), frontowa brama, i przez moją żyłkę podróżnika znowu popłynęła krew. "Kankai" w oryginalnym okinawskim języku oznaczało "ciepłe, radosne powitanie", a kogo mogło Królestwo witać z taką radością, jak nie chińskich posłów. Przez długi czas bowiem Ryukyu funkcjonowało dzięki handlowi z kontynentem, a przede wszystkim z Chinami, co wiązało się z częstym lizodupstwem ze strony Królestwa.
Po dwóch stronach bramy siedzą sobie lwo-psy Shisa i pilnują, żeby żadne złe duchy się za mury zamku nie zapędziły. Niestety nie uchroniły one zamku przed czterokrotnym, prawie całkowitym zrównaniem z ziemią, ale cóż. Bywa. O Shisa jeszcze się kiedyś rozpiszę, ponieważ panującą na Okinawie Shisa-manię nie można pozostawić bez komentarza. Na razie nie będę psuła klimatu i niech pozostaną w naszych głowach jako stworzenia majestatyczne. Po minięciu dwóch kolejnych bram - Rokokumon i Kofukumon dochodzimy na plac główny i już szykujemy się na ogromny zachwyt i pozbawienie słów, a tu nagle... dupa, remont. Już chciałam wszystko zwalić, na mój totalny brak szczęścia (cały pakiet wykorzystałam wygrywając kiedyś telewizor w Tesco), ale potem ze zrozumieniem pokiwałam głową. Tak jak już wcześniej wspominałam, zamek Shuri dostał cztery razy ostre baty, a podczas Bitwy o Okinawę (3.04.1945r.) został niemal doszczętnie zniszczony. Od tej pory dokładane są wszelkie starania, aby zamek odbudować wiernie do oryginału. W rzeczywistości remont nie przeszkadzał w niczym, oprócz pięknego zdjęcia, albowiem cuda tego miejsca można docenić dopiero jak się wejdzie do środka. Sam zamek kojarzyć się może bardziej ze stylem chińskim i jest to bardzo dobre skojarzenie. Dużo tu czerwieni i smoków. Ichniejsze smoki mają jednak tylko 4 pazury, w odróżnieniu do tych chińskich, pięciopazurzastych. Miało być to wyrazem szacunku w stronę potężnego Cesarstwa Chińskiego. Jak już mówiłam, szczyt lizodupstwa. 
Widoczny na zdjęciu główny budynek, czyli Seiden, jest trzykontygnacyjny, zbudowany z tajwańskiego cyprysu. Nie mam pojęcia jakim cudem zapamiętuję takie informacje, a kanji wchodzą mi do głowy jakby chciały a nie mogły... No nic, wracajmy do Seidenu. Pierwsze piętro, które dorobiło się swojej nazwy Shichagui, było miejscem przeprowadzania wszystkich oficjalnych ceremonii i spotkań politycznych. Na drugim piętrze mieściły się dwa pomieszczenia - Ufugui i Usasuka. Ufugui było miejscówką typowo damską, gdzie królowa i jej damy dworu malowały paznokcie, śpiewały piosenki Justina Timberlake'a, gadały o chłopakach, i ogólnie oddawały się innym damskim uciechom na które mogły sobie pozwolić kobiety Ryukyuańskiego Królestwa. Cała magia dzieje się jednak w Usakusa, gdzie stoi sobie tron. Tron jest niebylejaki, czerwono-złoty, "osmoczony" ze wszystkich stron. To tutaj król najczęściej przyjmował chińskich oficjeli. 

Zaraz przed tronem znajduje się miejsce zwane Karahafu. Jest to stosunkowo mały pokoik z krzesłem o znacznie mniej pompatycznych zdobieniach niż tron.
Karahafu
Było to jednak bardzo ważne miejsce, ponieważ, otwarte na główny plac Karahafu, było miejscem z którego król witał przybyłych Chińczyków, ale także pozdrawiał ludność podczas uroczystości Nowego Roku. Wśród zewnętrznych chińskich ornamentów król prezentował się bardzo dostojnie.
Po złażeniu całego zamczyska zostałam zaproszona do herbaciarni (Sasunoma) na herbatę i tradycyjne okinawskie słodycze. Poczułabym się niczym szanowany chiński poseł, gdyby nie fakt, że musiałam za to zapłacić 300 yenów. Podano mi herbatę jaśminową i cztery gatunki ciastek, którymi miałam się delektować. Ja jednak, jako światowej sławy łasuch i pasibrzuch, pochłonęłam wszystkie w 2 minuty. Omnomnomnom.
Wychodząc z zamku przechodzimy przez jeszcze jedną ważną bramę, Shureimon, czyli brama prosperity. Wszystko w tym miejscu miało być dowodem bogactwa Królestwa Ryukyu, a w istocie w tamtych czasach powodziło im się całkiem nieźle. Zarówno zamek Shuri jak i brama Shureimon wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO. 
Okinawa coś ze mną zrobiła. Oszalałam i postradałam zmysły. Ja, jeden z większych japonistycznych leniuchów uczę się japońskiego jak nienormalna, wydaję pieniądze na książki o Ryukyu i chłonę wszystkie informacje jak gąbka. Nie Tato, nie przesiaduję cały czas w barze, a jak przesiaduję to po to, żeby pogadać sobie po japońsku z ziomeczkami. Chociaż muszę przyznać, że Kokusai Doori nocą robi robotę. Młodzi mieszkańcy Okinawy cenią sobie dobre rapsy, do których można nieźle tupnąć nóżką, a takie blond-obce stworzenie jak ja w klubach traktowane jest jak celebrytka. Żeby mi tylko woda sodowa nie uderzyła do głowy! 

Stay tuned!

Na koniec jeszcze rzut oka na kompleks zamkowy Shuri zza przyzamkowego jeziora Ryutan....

... w którym rzekomo mieszkają gryzące żółwie. Uwaga na paluchy!


2 komentarze:

  1. Siemka!
    Super, że zdajesz relacje ze Swojej ryukyuańskiej przygody:) Poobserwuję sobie, gdyż budzi wspomnienia i zajawia na nadchodzący mam nadzieję wyjazd:D
    BTW doskonały wybór milordzie! Okinawistyka poznańska się rozwija;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Siemka! Dzięki bardzo za komentarz :) Nie masz pojęcia jak Ci zazdroszczę wizji całego roku tutaj! Jeżeli kiedykolwiek dostanę się na jakieś stypendium to RyuDai będzie moim pierwszym wyborem! A tymczasem trzymam kciuki, żeby wszystko poszło zgodnie z planem ;)

      Usuń