czwartek, 18 lipca 2013

Kilka słów wstępu, czyli dlaczego, gdzie i jak?

Paszport? Jest. Wyposażenie plażingowe? Jest. Książki? Są. Nie ma co czekać na zbawienie, spadam stąd.


Pomysł wyjazdu na Okinawę (沖縄) zrodził się w mojej głowie w dniu, w którym dowiedziałam się, że egzamin poprawkowy z języka japońskiego przestał być tylko przerażającą możliwością wiszącą gdzieś w powietrzu, a stał się brutalną rzeczywistością. Starałam się znaleźć sposób na zmotywowanie się do bardzo intensywnej wakacyjnej nauki, ale wizja spędzenia lata w moim pokoju w Poznaniu była porównywalnie atrakcyjna co powolna śmierć. Prawda jest taka, że jak uczyć się japońskiego to w Japonii, a jak w wakacje to na Okinawie. Zaczęłam szukać szkoły japońskiego (których na Okinawie nie ma wcale aż tak dużo) i znalazłam znajdujący się w centrum Naha JICE - Japanese Institute of Culture and Economics (日本文化経済学院), Zapisałam się, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i sto kilo książek, kupiłam bilet i wio. Komu let's temu go. Jedyną niepewną kwestią było moje zakwaterowanie w Naha, ponieważ rodzina u której miałam wynajmować pokój nie odpowiedziała na żadnego z moich trzech maili. Nie straszne mi były jednak żadne przeciwności losu. Jestem w końcu kochającym Martynę Wojciechowską podróżnikiem i najwyżej będę spała pod mostem ( dzięki Ci Buddo, że nie musiałam spać pod mostem!!!). W takim nastroju ruszyłam w drogę, trwającą w sumie 22 godziny. Poznań-Monachium-Tokio-Naha (那覇).





Zmęczona, brudna i lekko zestresowana wersja mnie, która wylądowała w stolicy Okinawy marzyła tylko o misce ryżu (jak w Kill Bill'u!) i futonie. "Będzie mi tu dobrze" pomyślałam. Sprawa pokoju też dosyć szybko się rozwiązała, bo rodzina, po odebraniu ode mnie telefonu z informacją, że jestem już na lotnisku, brzmiała na nieco zdziwioną, ale wytłumaczyli mi jak dojechać do nich monorail'em i obiecali, że ktoś wyjdzie po mnie na stację.





Mieszkam w stosunkowo nowej części Naha - Omoromachi. Jest to dzielnica wcześniej zajmowana przez amerykańskie bazy wojskowe. Teraz natomiast jest tu aż gęsto od budynków mieszkalnych i centrów handlowych. Do tej pory nie znalazłam żadnego domu wolnostojącego. Rodzina państwa Uji składa się z 4 osób - mamy, taty, córki (18 lat) i syna (13 lat). Są bardzo mili i pomocni, ale nienarzucający się, czyli to co lubię najbardziej. Moim ulubionym domownikiem jest syn Satoshi. Mówi do mnie "japanglishem" (np. o postaci w telewizji: Kono retto kooto wo kiteiru hito ha feimasu na aktaa da.) i gramy razem w Halo w tajemnicy przed rodzicami. Córka chyba ma hikikomori, bo cały dzień siedzi w pokoju i nadupcza smsy. Tato albo jest super bohater, albo yakuzą, bo wychodzi co wieczór i wraca nad ranem, po to żeby cały dzień przespać na podłodze przy wiatraku, chrapiąc przy tym jak stary traktor.Mama natomiast pracuje w piekarni i codziennie przynosi tony chleba (nie przypuszczałam, że w będąc w Japonii będę jadła tyle chleba...) Pokój mam ciasny ale własny. Reszta mieszkania pozostawia natomiast wiele do życzenia. Wszędzie leży mnóstwo ubrań i śmieci. Na pewno nie jest to typowe japońskie, schludne mieszkanie. Na szczęście dbają o to, żeby w łazience był w miarę porządek. Przyznam się szczerze, że  na początku warunki mnie trochę wystraszyły i zastanawiałam się nad zmianą mieszkania. Już drugiego dnia odkryłam tajemnicę tej rodziny i to wpłynęło na zmianę mojego nastawienia. Po powrocie ze szkoły, gdy w domu nikogo nie było, nagle zadzwonił telefon. Stwierdziłam, że odebranie go byłoby nadużyciem gościnności, więc nasłuchiwałam, kto nagrywa się na sekretarce. Była to Pani z Family Support Program, która dzwoniła z prośbą o kontakt odnośnie ostatniego zasiłku. Słysząc to zebrało mi się na głębokie refleksje. Stwierdziłam, że nie będę wybrzydzać i ograniczę objadanie ich lodówki do minimum. No i przecież dostałam od nich rower!



Telewizor jest, internet jest, poduszka-kotek jest. 
Przesiadka z nowiuśkiego single-speeda na holenderskiego złomka firmy "Blue Sky" było sporym wyzwaniem, albowiem rower w naturalny sposób osiągnął idealny "rusty style". Brudzi wszystko czego dotknie, a jego droga hamowania wynosi kilometr (nie mówiąc już o okrutnych dźwiękach jakie z siebie wydaje). Poziom lansu spada do 100 na minusie, ale co to dla mnie. Ważny jest wiatr we włosach i szybkie przemieszczanie się po Naha. Poza tym darowanemu koniowi... etc. etc.







 Tak oto zaczęła się moja okinawska przygoda. Przez najbliższe dwa miesiące mam zamiar zobaczyć WSZYSTKO! Mój grafik pęka w szwach! I w przerwach muszę jeszcze znaleźć czas na naukę... no i masz babo placek. Tak to jest jak się jest abnegatem japonistycznym.
Postaram się regularnie zdawać Wam relacje z moich riukiuańsko-okinawskich przeżyć.


Stay tuned!



6 komentarzy:

  1. Super pomysł na bloga, będę czytać na pewno i trzymam kciuki za Ciebie ! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ Ty ciekawie piszesz! Będę czytać na pewno, więc proszę mnie nie zawieść!

    OdpowiedzUsuń
  3. Haha, Aneczka! Rozkazuję Ci przywieźć masę wspomnień! :D

    Arek.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję Wam kochani za słowa uznania, zrobię co w mojej mocy żeby Was nie zawieść!

    OdpowiedzUsuń
  5. Anna! Będę śledził Twojego bloga na bieżąco, rób dużo fotek! Pozderki ;D

    Darek.

    OdpowiedzUsuń
  6. Niestety takie rodziny w Okinawie to nic szczegolnego. Pracy tam raczej nie ma, a jak jest, to za takie smieszne stawki, ze ludzie z mainlandu sie smieja. Duzo rodzin potrzebuje zasilkow, zeby przezyc. No i Naha to taka malo okinawska Okinawa ;-)

    OdpowiedzUsuń