wtorek, 20 sierpnia 2013

Obon, duchy, psoty i przemyślenia podróżnicze.

Trudno uwierzyć, że mija szósty tydzień od mojego przybycia na Okinawę. Przyłapałam się na drobnych atakach paniki, podczas których mój niesforny umysł próbuje mi wmówić, że będąc tu tak mało zrobiłam i jeszcze za mało widziałam. Starając się zamknąć buzię temu niesfornemu gówniarzowi, każdy dzień mam zaplanowany od świtu do zmierzchu i przez to jestem, delikatnie rzecz ujmując, wycieńczona. Jak koń po westernie. W weekendy też nie ma czasu na odpoczynek. Zaczął się sierpień a to w Japonii oznacza jedno: matsuri, matsuri i jeszcze raz matsuri (jap. 祭り), czyli tańce, hulanki, swawola. Wielkimi krokami zbliża się obon (jap. お盆), czyli japońskie święto zmarłych. Daty obonu różnią się w zależności od regionu Japonii. Na Okinawie (a także w regionie Chugoku oraz Shikoku) obchodzony jest Kyu Bon, który przypada na 15 dzień 7 miesiąca, według kalendarza księżycowego i jest to data nieznośnie ruchoma. W tym roku obonowo bawić będziemy się mniej więcej od 17 do 23 sierpnia. Chociaż w sumie kto ich tam wie kiedy ten obon dokładnie wypada. W tym terminie mamy wolne i tyle. Teoretycznie obon nie jest świętem publicznym, ale według utartej tradycji wszystkim przysługują minimum trzy dni wolne. Nie dotyczy to tylko restauracji, które w tym okresie pękają w szwach. Należą się głębokie wyrazy współczucia wszystkim moim szkolnym znajomym, którzy dorabiają sobie w restauracjach w ramach pracy dorywczej. Niech moc będzie z Wami. Dla mnie będzie to czas sponsorowany przez piwo, wachlarz i kurczaki na patyku (jap. 焼き鳥).
Do Obonu trzeba się jednak porządnie przygotować, nie ma to tamto. Jednym z nieodłącznych elementów tego święta jest bonodori, czyli tradycyjne grupowe tańce. Tak, właśnie te, których tańczenie jest swego rodzaju obowiązkiem na japonistyce. Jest to też element kultury, który każdy obcokrajowiec będący w Japonii musi doświadczyć na własnej skórze. Dla Japończyków, z jakiś tajemniczych, niewyjaśnionych przyczyn, patrzenie na gaijina tańczącego bonodori jest dużo większą rozrywką niż cokolwiek innego na świecie. Dlatego strzeżcie się, wszyscy moi ziomkowie na obczyźnie. Któregoś wieczoru, nagle zostaniecie ubrani w tradycyjny strój i wypchnięci na sam środek. Nie znacie dnia ani godziny.
Ale zapomnijmy o bonodori. Pamiętajmy, że jesteśmy na Okinawie, a tu wszystko jest trochę na opak. Ryukyuańczycy bowiem opatentowali swoją własną "potańcówkę" i nazwali ją Eisa (jap. エイサー).
Dwa tygodnie temu miałam okazję uczestniczyć w wielkim wydarzeniu pt. "10 000 tancerzy Eisa" (jap. 一万人のエイサー). Temperatura była dla odmiany tropikalna. Szczerze powiedziawszy, samym pokazem byłam trochę rozczarowana. Nie liczyłam na 10 000 osób, ale myślałam, że wszyscy staną na środku i będą tańczyć. A tu po kolei, grupa po grupie, wychodzili tancerze i odstawiali swoje choreografie. Niby wszystko fajnie, kolorowo i wesoło, ale jakoś mnie to znudziło. Najfajniejszą rozrywką było dla mnie obserwowanie najmłodszych członków ekip. Przebrane w tradycyjne łachmanki 4-latki stawały z bębenkami na środku i rozglądały się bezmyślnie dookoła, nie wiedząc zupełnie jaką mają pełnić funkcję w tym całym przedstawieniu. Zazwyczaj kończyło się to włażeniem pod nogi innym tancerzom, albo rzucanie bębenka o ziemię i biegnięcie z płaczem do mamy.

 Obon celebrowany jest w Japonii zupełnie inaczej niż Święto Zmarłych w Polsce. Nie jest to dzień zadumy. Bardziej przypomina atmosferę panującą gdy jedzie się w odwiedziny do starej ciotki, która niezbyt dobrze słyszy, zawsze zostawia Ci ślad szminki na policzku, ale za to wychodzisz od niej najedzony i z jakimś fajnym banknotem w kieszeni. Obon to właśnie są odwiedziny krewnych, ale tych, którzy już dawno pożegnali się z tym światem. Na ten czas w roku postanawiają jednak wrócić na ziemię i pokręcić się tu trochę. Trzeba ich wtedy należycie ugościć, grób wyczyścić i polać piwem, zanieść jakieś pyszności, a na koniec odesłać (pod postacią lampionu) ponownie na tamten świat. Obserwując Japończyków przed Obonem zauważyłam dwie tendencje. Pierwsza to ogólnie napięta atmosfera związana z porządkami i bieganiną. Mama krzyczy na dzieci, dzieci krzyczą na siebie, a tylko tata leży na podłodze i chrapie mając wszystko gdzieś. Druga to duchy. Japońskie duchy i horrory, których osobiście boję się jak ogni piekielnych. Opowiadanie historii o duchach jest jednak nieodłączną częścią obonu. Najgorsze jest to, że Japończycy uwielbiają się straszyć tego typu historiami, i telewizja w tym okresie wygląda jak jedna wielka Sadako. Gdy jestem sama w pokoju po prostu rezygnuję z oglądania telewizji, jednak gdy jem z dzieciakami kolację, nie mam nic do powiedzenia w tej kwestii.
- Anna, horaa eiga! Horaa eiga! (jap. Anna, horrory!)
Ja na to tylko głośno przełykam ryż i szykuję swoje serducho na ciężką pracę dorywczą. Ostatecznie wygląda to tak: dzieciaki na zmianę drą się i śmieją, a ja siedzę z zasłoniętymi oczami, próbując nie wsadzić sobie pałeczek do nosa.
Mówi się, że Japonia jest najczęściej nawiedzanym przez duchy krajem. Prawda jest taka, że Japończycy zapracowali sobie na ten tytuł swoim zamiłowaniem do historii z dreszczykiem i różnych przesądów. Jednym z moich obonowych hitów, jest to, że nie powinno się w tym czasie kąpać w morzu, bo dziadziuś albo babcia będą mogli chcieć się z tobą zamienić i utoniesz. Tak właśnie, duchy czasami chcą się z nami zamienić. I niby staram się w to wszystko nie wierzyć. Niby oglądam tylko śmieszne seriale i staram się z tego żartować, ale siedzę sobie teraz w moim pokoju, za oknem duje silny wiatr a mnie ciarki przechodzą po plecach.

Dość o Obonie.

Parę dni temu wybrałam się na samotne winko i znalazłam miejsce o nazwie International Bar. Muszę przyznać, że od czasu wyjazdu Granta rozmawiałam tylko po japońsku, więc stwierdziłam, że poznanie jakiś innych gaijinów dobrze mi zrobi. Na początku byłam w barze sama. Zamówiłam lampkę białego wina i przeprowadziłam standardową rozmowę z barmanką: skąd jestem, dlaczego mówię po japońsku, dlaczego Okinawa i w ogóle co ja robię na tym świecie. Tego typu dialog opanowałam już do perfekcji, dlatego wszyscy napotkani Japończycy myślą, że mój japoński jest na najwyższym możliwym poziomie. Jest to jednak bardzo złudny efekt, ponieważ jeżeli któryś z moich rozmówców zdecyduje się podjąć jakiś nowy dla mnie temat, to okazuje się, że wcale nie znam tylu słówek, a moja gramatyka obok bezbłędnej nawet nie stała. Tym razem mi się upiekło i mój image poliglotki pozostał nietknięty, ponieważ do baru weszło dwóch jegomościów: Japończyk i Irlandczyk, którzy od razu zaczęli rozmawiać ze mną po angielsku. Irlandczyk okazał się być 23-letnim nauczycielem angielskiego, który zdecydował się na wyjazd do Japonii, bo w Belfaście przestało być ciekawie, a on nie wiedział co robić ze swoim życiem. Japończyk był jednym z tych uciekających od korporacyjnego życia pustelników, który przyjechał na Okinawę, żeby "odnaleźć siebie". Jak na Japończyka jednak bardzo dużo wiedział o świecie i bardzo dobrze znał angielski, więc to korporacyjne życie, jak ciężkie by nie było, coś mu jednak dało. I tak stworzyliśmy kółko wzajemnej adoracji, w której Irlandczyk i ja pełniliśmy rolę zagubionych i trochę wyśmiewających się z Japonii gaijinów, a Japończyk śmiał się z nas powtarzając jacy to nie jesteśmy zabawni. Początkowe dyskusje miały dużo bardziej intelektualny wymiar (polityka, zabytki etc.). Po kilku drinkach jednak wyglądało to trochę inaczej:
Irlandczyk: A jak u Ciebie z japońskim żarciem?
Ja: Uwielbiam!
Japończyk: Wszystko? Nawet natto? (natto - japońska śmierdząca, sfermentowana fasola)
Ja: Nawet natto!
Irlandczyk: Pier*olisz! Nie wierzę, że lubisz natto! Żaden gaijin nie lubi natto!
Ja: Jak mi przyniesiesz z konbini cztery opakowania to zjem tu i teraz!
Irlandczyk: Okej! Dobra! ... A nie, nigdzie nie idę, pada jak cholera. ( Dzięki Ci Buddo. Mimo mojego zamiłowania do natto, trochę przesadziłam z tymi czterema opakowaniami...)
Japończyk: Hahaha! Ale jesteście śmieszni!
I tak oto, przekrzykując się nawzajem toczyliśmy dyskusje i snuliśmy opowieści: Irlandczyk o plusach i minusach uczenia japońskich dzieci, Japończyk o absurdach pracy w korporacji, a ja o moich okinawskich prygodach. Po chwili dołączyły się do nas jeszcze dwie zbłąkane duszyczki: Anglik z nogą w gipsie i śliczna pół-Brazylijka pół-Japonka. Miałam wrócić do domu o 11, a wróciłam o 3 podpierając się o ściany. Następnego dnia dokuczał mi nie tylko intensywny ból głowy, ale też ból mięśni brzucha, spowodowany intensywnym śmiechem. Razem ze "zmęczeniem dnia następnego" nawiedziły mnie też głębokie przemyślenia. Okinawa daje mi nieźle w kość. Daje mi posmakować i doświadczyć rzeczy, których już nie spróbuję w najbliższej przyszłości. Daje mi poznać mnóstwo ludzi, z którymi mogę spędzić chwilę, a potem ich zabiera, bo każdy idzie w swoją stronę. Tak to już jest z tymi samotnymi podróżami. Dają nam chwile niesamowitych uniesień, spotykamy dobre dusze, które na chwilę zmieniają nasze życie, my stajemy się tą dobrą duszą, która zmienia czyjeś życie. Kiedy wszystko się kończy i budzimy się w rzeczywistości, zostajemy tylko z pocztówką.
Myślę, że są to przemyślenia, które nawiedzają każdego samotnego podróżnika na pewnym etapie jego wędrówki. Ja na szczęście dość szybko walnęłam się w pysk i przypomniałam sobie jedną z rzeczy, które powtarza mi mój tato: "Wakacje tylko wtedy mają sens, jeżeli we wrześniu trzeba iść do szkoły." Może i brzmi to banalnie, ale jest to myśl, którą trzeba pielęgnować. Te chwile nie byłyby tak wyjątkowe gdyby miały trwać wiecznie, Ci ludzie przestaliby spełniać w mojej głowie rolę dobrych duszków, a staliby się elementem nudnej codzienności. Dlatego, mimo że pozostaje potem już tylko pocztówka, trzeba o nią wyjątkowo dbać. Trzeba ją podpisać, zalaminować i schować do pudełka ze skarbami, żeby broń Buddo, nigdy się nie zgubiła.

Układanie włosów podczas sezonu tajfunowego totalnie traci rację bytu.

Tajfun za oknem szaleje a ja całuję Was wszystkich w pyski.

Stay tuned!



P.S. Przypomniał mi się jeszcze jeden japoński przesąd. Podobno, jak się je mrówki, to ma się ładny głos. Osobiście nic nie mam do swojego głosu, ale reszcie polecam!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

"Karate is about discipline and the first discipline is showing up for class."

W dniu mojego przyjazdu na Okinawę przygotowana byłam na to, że pierwsze parę dni spędzę pod osłoną parasola. W lipcu bowiem panuje tutaj pora deszczowo-tajfunowa, którą tubylcy wręcz uwielbiają, ponieważ daje im to chwilę wytchnienia od upałów. W tym roku pora deszczowa postanowiła wypiąć się na wszystkich. Od mojego pierwszego dnia, deszcz padał zaledwie raz i to przez niecałe 10 minut (nie mogę przemilczeć faktu, że akurat byłam na rowerze w drodze do szkoły...). Tak jak mówiłam, mieszkańcy Okinawy kochają te letnie ulewy, więc byli bardzo niepocieszeni. Ja natomiast dumnie zwiedzałam, spacerowałam i chodziłam na plażę, ciesząc się, że ten rok jest meteorologicznie jakiś pomylony. Do czasu... Pierwsza burza przyszła wraz z pierwszym dniem tego weekendu i tak oto szlag trafił moje plażingowe plany. Podczas gdy większość ludzi dosłownie odstawiała w deszczu taniec dziękczynny, ja siedziałam naburmuszona w swoim pokoju, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Te muchy w nosie wynikające z mojej meteoropatii miały znaczny wpływ na moją wenę literacką i za to muszę wszystkich bardzo serdecznie przeprosić. Obiecałam Wam systematyczność, a tu ponad tydzień bez żadnego wpisu. Całuję wszystkich po (śmierdzących) stopach. Na szczęście wraz z dniem dzisiejszym wena powróciła, a całe to dobro wynika z wysiłku fizycznego. I to nie byle jakiego. Ci, którzy oglądali "Karate Kid" wiedzą, że trening karate to nie nordic walking (nie umniejszając nikomu, kto uprawia nordic walking).
Wszyscy znają pana Miyagi, prawda? Nie??!! Szczyt! Miyagi Kesuke, bohater wszystkich czterech części serii "Karate Kid" jest pochodzącym z Okinawy mistrzem wschodnich sztuk walki, a przede wszystkim karate. Teraz, kiedy już tyle wiem o Okinawie wydaje mi się to banalne i oczywiste. Okinawa jest bowiem kolebką karate, a nazwisko Miyagi jest okinawskim odpowiednikiem polskiego Kowalskiego (inne popularne nazwiska to Taira, Miyazato i Higa). W mojej rodzinie, od kiedy pamiętam, panowało zamiłowanie do japońskich sztuk walki. Tato, w swoich pięknych latach akademickich, intensywnie trenował zarówno judo jak i karate, zarażając tym już od maleńkości mojego starszego brata. Najbardziej ucierpiał na tym jeden z moich mlecznych zębów, ponieważ okazałam się być idealnym workiem treningowym. Mimo ciągłych bójek z bratem, rodzice próbowali uchronić mnie (i moje pianistyczne palce) od wszelkiego rodzaju sztuk walki. Niestety jakiś czas później zaczął wyłazić ze mnie babochłop i zwykłe balety i aerobiki zaczęły mnie nudzić. Na jakiś czas zaprzyjaźniłam się z boksem, ale jadąc na Okinawę obiecałam sobie, że skorzystam z okazji i spróbuję rodzinnej dyscypliny - karate. Na początku wpadłam jednak w wir okinawskiego życia i zapomniałam o jakichkolwiek treningach. Przypomniałam sobie dopiero po dwóch tygodniach i zwróciłam się z prośbą o pomoc w znalezieniu dojo (道場) do Okinawa Karate Kobudo Bureau. Podali mi oni adres dojo, znajdującego się zaledwie 5 minut od mojego domu. Wiedząc, że treningi odbywają się zazwyczaj w godzinach wieczornych, udałam się tam pewnego dnia, żeby obadać grunt. Stanęłam przed domem z wielkim szyldem wskazującym, że gdzieś tutaj ukryte jest dojo. I niestety w tym momencie zaczęły się schody mojej kariery wojownika. Chodzenie w okół tego budynku i szukanie wejścia na salę treningową zajęło mi jakieś 30 minut. W budynku na którym zawieszony był szyld znajdowały się same mieszkania, a ludzie z nich wychodzący na moje pytanie o dojo odpowiadali machając rękami i mówiąc pod nosem, że oni nic nie wiedzą na ten temat. "Co jest, do jasnej ciasnej..." - pomyślałam opierając się na murku i otwierając kartonik macha milk (od którego chyba jestem uzależniona...). Przypomniałam sobie, że biuro podało mi też numer osoby odpowiedzialnej za to dojo, więc mimo mojej awersji do wykonywania jakichkolwiek telefonów (i do tego PO JAPOŃSKU!!!) spróbowałam zadzwonić. Telefon odebrał jakiś młody Japończyk, i gdy usłyszał moje pytanie odnośnie lekcji karate odpowiedział mi "Eeeeeee???". Zasmucona i zrezygnowana podziękowałam panu za (nie)pomoc i odłożyłam słuchawkę. Niczym ten zbity pies, wróciłam do domu. Temat podjęcia przeze mnie drogi wojownika powrócił dopiero w weekend, kiedy to postanowiłam udać się na samotne piwko do miasta. Maszerując w kierunku Kokusai Dori, nagle za rogiem ujrzałam mały niebieski neon z napisem "Dojo Bar". Nie wiem jak to się stało, że nie widziałam go wcześniej. Przecież maszerowałam tą drogą co najmniej cztery razy w tygodniu. No ale nieistotne, na pewno dowiem się tam czegoś o karate, a jeżeli nie to i tak musi być tam ciekawie. Nie myliłam się! Właścicielem tego maleńkiego baru okazał się pochodzący z Londynu James Pankiewicz.
- Mój dziadek pochodzi z Warszawy! - krzyknął James kiedy usłyszał, że jestem Polką. Nalał mi pod barem kieliszek schowanej na czarną godzinę Żubrówki. - Na Okinawie wcale nie tak łatwo jest ją dostać, a jak już jest to Japończycy rzucają się na nią jak wygłodniałe psy. Dlatego nie przyznawaj się nikomu, od kogo masz tego strzała. - dodał James puszczając do mnie oko i ja od razu wiedziałam, że jestem wśród swoich. Historia tego jak James wylądował na Okinawie jest dość prosta, acz romantyczna. Podczas swojego stypendium naukowego w Sapporo poznał swoją przyszłą żonę, która pochodziła z Okinawy. Kiedy dziewczyna wyjechała, James spakował manatki i poleciał za nią. Mieszka tu już 9 lat i ma dwie piękne córeczki - dowód na to, że z mieszanki kaukasko-azjatyckiej wychodzą naprawdę cudne dzieci.
- No popatrz, a powiedziałabym, że przeniosłeś się tu z miłości do karate.
- Czasami trzymam się takiej wersji, ale wtedy żona mnie bije - odpowiada James z bardzo poważną miną, wywołując wybuch gromkiego śmiechu wszystkich klientów podpierających bar.
James jest przede wszystkim uczącym się i uczącym innych karateką, a bar prowadzi, ponieważ tak jak większość ludzi na tym świecie, któregoś ranka wymyślił sobie, że otworzy knajpę.
Po drugim piwie przyznałam się, że bardzo chciałabym pójść na trening karate. Zostały mi tylko dwa tygodnie, ale jest to jeden z podpunktów na mojej okinawskiej liście "must do". James oświadczył, że trzeba było mówić tak od razu, że jutro zadzwoni do senseiów i w poniedziałek zaprowadzi mnie na trening. Byłam wniebowzięta! Oprócz James'a w Dojo Barze poznałam 60-letniego Japończyka, który przed żoną i korporacyjnym życiem uciekł na Okinawę, Japonkę zakochaną w pewnym Amerykańskim żołnierzu i greckiego szefa kuchni. Był to wieczór zarówno bardzo ciekawy jak i pożyteczny. I jak przystało na poranek po każdym fajnym wieczorze, obudziłam się z paskudnym bólem głowy.
James dotrzymał obietnicy i zaprowadził mnie do dojo. Cieszyłam się z nadchodzącego wysiłku fizycznego. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że od jakiegoś czasu jestem treningowym narkomanem, dlatego ostatni miesiąc bez praktycznie żadnego wysiłku fizycznego ( jazda na "złomku" się nie liczy) dał mi się we znaki. Dojo do którego zostałam zaprowadzona specjalizuje się w mało znanym w Polsce stylu Gojuryu. Jest to jeden z najbardziej tradycyjnych okinawskich stylów, zapoczątkowany przez jegomościów o nazwisku Higashionna i Miyagi (o proszę, jaka niespodzianka). Styl Gojuryu (剛柔流) oznacza styl "twardy i miękki", czyli wykorzystanie zarówno bezpośrednich ataków ofensywnych jak i wykorzystaniu siły przeciwnika na jego niekorzyść. Miyagi wierzył, że w karate tak samo ważny jest umysł jak i mięśnie.
Po wejściu do dojo przywitała mnie mała starsza pani ubrana w karategi. Wyjaśnię tutaj, że powszechne w Polsce używanie słowa "kimono" w odniesieniu do stroju karateki, dla Japończyków jest totalnie niedorzeczne i prześmieszne. Kimono to to co noszą gejsze, a to co nosi karateka to karategi (空手着). Gdy słyszą, że "karateka nosi kimono", od razu wyobrażają sobie wojownika w pięknym, jedwabnym i kolorowym kimonie i klasycznym makijażu, co zazwyczaj wywołuje u nich napady niepohamowanego śmiechu. No ale wróćmy do malutkiej Pani. Od razu rzucił mi się w oczy czarny pas przewiązany na jej biodrach. Przyznam się, że nie potrafiłam sobie wyobrazić tej drobnej osoby w walce, ale jest to idealny przykład na to, żeby nie oceniać ludzi po pozorach. Miyazato sensei (bo tak się nazywa ta maleńka wojowniczka) od razu wzięła mnie pod swoje skrzydła.   Podczas gdy inni panowie trenowali w grupie (Miyazato sensei i ja byłyśmy jedynymi przedstawicielkami płci pięknej na tej sali), objaśniła mi wszystkie podstawy, poprawiając każdą milimetrową niedoskonałość ustawienia moich nóg, kierowania moich ciosów. Przepytywała mnie też ze słowniczka karateki, a nazwy te, jak na złość, nie chciały zostać mi w głowie.
Gdy przeszłyśmy do treningu kopnięć, malusieńka Miyazato sensei wzięła do ręki ochraniacz, który wydawał się być większy i cięższy od niej, i kazała mi kopać. Wydawało mi się, że mam całkiem sporo pary w nogach i dlatego bałam się, że mniejsza o połowę ode mnie Japonka przewróci się razem z tym ochraniaczem.
- Anna-san, musisz nauczyć się kopać mocniej. Wyglądasz na silną osobę, nie bój się swojej siły.
Mówiąc to wręczyła mi ochraniacz i wykonała tak silne maegeri, że sama na chwilę straciłam równowagę. Od razu pomyślałam, że biedny jest ten, kto wpadnie na durny pomysł kradzieży jej torebki.
Moje dojo
Po półtoragodzinnym treningu nie było suchego fragmentu na moim t-shircie a ja ledwo łapałam oddech. Na pewno brak klimatyzacji w dojo robi też swoje, ale co by nie mówić, trening karate to nie przelewki. Należy także zaznaczyć, że tradycyjne dojo rządzi się swoimi prawami. Powinno się trenować w karategi, a jeżeli go nie masz to powinieneś mieć strój zasłaniający ręce i ramiona. Moje ramiona były widocznie za mało osłonięte, ponieważ jeden z senseiów zaoferował mi pożyczenie na te dwa tygodnie jednego ze swoich karategi, a Miyazato sensei uznała to za wspaniały pomysł. Ja mogę tylko przełknąć ślinę i udawać, że wcale nie uważam tego za niehigieniczne. Za nieprzestrzeganie zasad w dojo, można w najlepszym przypadku dostać karę jakiejś chorej liczby pompek, a w najgorszym zostać wykopanym stamtąd na zbity pysk.

Mając na uwadze rady James'a, po treningu zapytałam się senseiów ile muszę zapłacić za dwa tygodnie codziennych treningów. Odpowiedź "NIC" nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. Prawdziwi mistrzowie sztuk walki uważają bowiem, że jest to wiedza za którą nie powinno się pobierać jakiegokolwiek wynagrodzenia. Wiedziałam jednak, że zgodnie z etykietą powinnam wręczyć im pewną sumę, jako wyraz wdzięczności. Miyazato sensei uparła się, że nie przyjmie ode mnie więcej niż 3000 yenów.
Wejście do dojo

Ledwo doczłapałam do domu, a najgorsze jest to, że powrót z dojo mam pod górkę. W domu na szczęście czekała na mnie gotowa kolacja. Ręce miałam tak zmęczone, że jedzenie pałeczkami (które normalnie mam opanowane do perfekcji) stało się nielada wyzwaniem. Przypomniała mi się jednak scena z Kill Billa, w której wycieńczona po treningu  kung fu Beatrix (Uma Thurman) próbuje jeść ryż pałeczkami. Zmęczone i zakrwawione ręce odmawiają posłuszeństwa więc dziewczyna w końcu się poddaje
i zaczyna pochłaniać ryż gołymi rękami. Surowy mistrz Pai Mei wyrywa jej miskę z rąk, wyrzuca ryż na ziemię i oświadcza, że jeżeli Beatrix może jeść jak pies, to będzie też spała na zewnątrz jak pies. Przeszły mnie ciarki po plecach i dziękowałam w duszy Buddzie za to, że Miyazato sensei nie jest tak okrutna jak Pai Mei.
Na koniec chciałabym tylko ostrzec wszystkich złoczyńców, huncwotów, łajdaków, przestępców i chuliganów. Oficjalnie wstąpiłam na drogę wojownika!

Stay tuned

P.S. Nie pozwoliłam sobie jeszcze na bieganie po dojo i robienie zdjęć dlatego wrzucam na razie skromne dwa.

sobota, 3 sierpnia 2013

Shisa-mania, choroby słoneczne i inne absurdy

Tydzień przeleciał jak z bicza strzelił, a ja głównie chodziłam do szkoły i próbowałam wyleczyć się z przedawkowania słonecznego. Nie, nie spaliłam się (co myślałam, że należy już do wakacyjnych tradycji), ale jeżdżenie na rowerze w pełnym słońcu i przeskakiwanie między wychłodzonymi od klimy klasami a 38 stopniowym upałem dały mi się we znaki. Stan ten nazywają tutaj "chorobą słoneczną" i objawia się on wycieńczeniem, nieustanną sennością, wrażeniem podwyższonej temperatury i jednym słowem czujesz się jak kupa w worku. Starzy, okinawscy wyżeracze zalecają odpoczynek, spożywanie dużej ilości wody i witaminy C. Ja w takich sytuacjach mam skłonności do paniki, ponieważ mój pseudo-arystokratyczny organizm bardzo lubi się przeziębiać i w ogóle łapać różne dziwne choroby, ale otaczające mnie zewsząd dobre duszyczki powtarzały "Spoko, każdy przez to przechodzi. Zaraz Ci przejdzie". Pokornie więc czekałam w domowym zaciszu na zbawienie, przykładając się bardziej do nauki i pożerając kilogramy ananasów. Okazało się, że wszyscy mieli rację, ponieważ wczoraj poczułam się już na tyle dobrze, żeby wyjść sobie ze szkolną ekipą na wieczorne hulanki. Osobiście wierzę, że tutejsze ananasy są magiczne i wyleczyłyby nawet przewlekle chorego, dlatego bardzo będzie mi ich brakować po powrocie do ojczyzny. Wiem, że następny wpis miał być o Heiwakinendo (平和近念堂), ale uwierzcie mi. Temat bitwy o Okinawę (3.04.1945r.) i okupacji amerykańskiej jest na tyle ciężki, że postanowiłam sobie zostawić go na inny dzień. Teraz siedzę sobie w moim pokoju, słucham cykad, popijam zimnego Oriona (piwo okinawskiej produkcji) i życie jest piękne.Dlatego dzisiaj żadnych trupów, tylko okinawskie ciekawostki, absurdy i porady turystyczne. Zaczynamy z grubej rury, bo od ukochanych Shisa!

1. Shisa, tudzież Shiisa, tudzież Shiisaa. Te lwo-psy są nieodłącznym elementem okinawskiej architektury i pełnią podobną rolę jak europejskie rzygacze. Ci, którzy uważnie czytali poprzednie wpisy mogą kojarzyć Shisa jako element zamku Shuri. Trzeba zaznaczyć, że Shisa nie odeszły do lamusa. Wręcz przeciwnie, mają się świetnie i przy dzisiejszym konsumpcjonizmie, teraz jest ich 5 minut. Można je spotkać przy wejściu do domu, do fryzjera, do centrum handlowego, do restauracji, no i oczywiście na straganach. 
Bardzo mopsowy Shisa z zamku Shuri
Shisa zazwyczaj występują w parach z czego jeden jest rodzaju męskiego a drugi żeńskiego. Facet ma paszczę zamkniętą, a facetka otwartą. Toczy się spór co do symboliki tych paszcz. Zadałam pytanie kilku napotkanym Japończykom: "I jak to w końcu jest z tymi Shisami, który z nich trzyma w buzi szczęścia, a który połyka zło?". Odpowiedzi były bardzo równo podzielone, więc chyba pozostanie to dla mnie tajemnicą. Tak czy owak, wiemy, że stoją one na straży powszechnej prosperity, i tyle. 
Skąd Shisa wzięły się na Okinawie? Jak zwykle wszystko zawdzięczamy Chińczykom. Legenda głosi, że jeden z chińskich posłów podarował królowi naszyjnik z  figurką psa. W tym czasie mieszkańcy jednej z okinawskich wiosek mieli nie lada zagwozdkę, ponieważ nękały ich nieproszone wizyty pewnego morskiego smoka, który zjadał im świnki, dzieci, palił dachy i sikał na trawniki. Miejscowa noro (kapłanka), poleciła królowi, żeby stanął na plaży i wyciągnął naszyjnik, tak żeby pies patrzył na morze. Gdy posłuszny król zrobił to co mu polecono, po całej wyspie rozległ się ryk tak donośny i przeraźliwy, że nawet smok skichał się w portki. Mówią, że z nieba zwalił się olbrzymi głaz i przygniótł smoka. Od tego czasu mieszkańcy Okinawy pokochali swojego wybawcę i superbohatera, Shisę. 
Ja rozumiem, że Shisa są fajne. Bronią nas i w ogóle, ale Okinawa popadła w Shisa-manię, niemalże na skalę Pokemonów. Można je znaleźć wszędzie. WSZĘDZIE! Małe, średnie, olbrzymie, kolorowe, w wersji poważnej i przesłodzonej, jeżdżące samochodami, jedzące sushi, z papieru, z gliny, ze szkła. Nie tylko kręci się w głowie, ale kręci się też gruby interes. Osobiście bardzo lubię Shisa i na pewno przywiozę sobie jakieś, żeby pilnowały mnie w domu. Wrzucam dużo zdjęć, żeby przybliżyć Wam obraz Shisa-manii.
Poważne Shisa - standardzik

Tu już wersja trochę bardziej kawaii

Coś dla znudzonych - zrób sobie Shisa z papieru

Shisa pilnujące wejścia do domostwa

Shisa w fajnych furach

Powoli zbliżamy się do apogeum....

... i BUM! Wisienka na torcie! Shisa w wersji "Hello Kitty", Pikachu, oraz mój osobisty faworyt Mario i Luigi.
P.S. Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że proszą o nierobienie zdjęć. Straszny ze mnie degenerat....
2. Jedną z rzeczy, która nie przestanie mnie fascynować, to fakt, że mieszkańcy Okinawy traktują hawajskie koszule jako swego rodzaju ubiór lokalny. A jeżeli nie lokalny to na pewno bardzo oficjalny. Poważni biznesmeni, pracownicy korporacji chodzą do pracy w hawajskich koszulach. Prezenterzy lokalnego NHK wiadomości prowadzą w hawajskich koszulach. Nie wiesz w co się ubrać na rozmowę o pracę? No jak to w co, w hawajską koszulę. Należy zaznaczyć, że tyczy się to zarówno kobiet jak i mężczyzn. Nawet część moich nauczycielek przychodzi na zajęcia w koszulach w pstrokate hibiskusy. Z jednej strony przy takich upałach jest to lepsze rozwiązanie niż garnitury i garsonki, ale z drugiej strony... wystawia to moje poczucie estetyki na poważną próbę wytrzymałości.

3. Na Okinawie mieszka sobie sporo żyjątek. Niektóre z nich są faktycznie groźne a inne mogą Cię po prostu przyprawić o zawał serca (bo są małe, obrzydliwe i pojawiają się z nikąd...). Podstawowym paskudztwem na które trzeba uważać to Habu. Jest to ogólna nazwa różnych gatunków występujących na Okinawie żmij. Mijając na spacerze kolejny znak ostrzegający przed Habu, spytałam się Granta, czy można od tego umrzeć. On w ramach odpowiedzi wpisał w wyszukiwarce "Habu bites" i kazał mi dokładnie obejrzeć całą galerię. Nie polecam, chyba że ktoś szuka dobrego sposobu na odebranie sobie apetytu. Odpowiedź brzmi: TAK, można od tego umrzeć. A jeżeli Ci się poszczęści i nie umrzesz, to na pewno jest to bardzo bolesne. Na szczęście w mieście Habu nikt nie widział od zeszłego stulecia. W parkach i lasach natomiast należy się trzymać wyznaczonych ścieżek i patrzeć uważnie pod nogi. 
Ja na szczęście na żadnego habu się nie natknęłam ... do czasu! W tym tygodniu moja rodzinka postanowiła zabrać mnie na wycieczkę do Okinawa World. Jest to swego rodzaju park rozrywki w którym można doświadczyć wszystkich elementów okinawskiej kultury: jedzenie, tanieć, łażenie po ciasnych wapiennych jaskiniach z wodą po pachy (kill me...). Jedną z atrakcji tego parku jest coś co po angielsku nazywa się "the Habu Adventure". Mały Satoshi upierał się, żeby to zobaczyć, i ja, myśląc, że będę oglądać węże przez szybę terrarium, zgodziłam się pójść z nim. Przed wejściem każdy dostał latarkę, co już wydało mi się podejrzane. W budynku panował półmrok, z głośników dochodziły odgłosy dżungli, w powietrzu unosiła się intensywna wilgoć i wszędzie poustawiane były egzotyczne rośliny. Kroczyłam pewnie za Satoshim rozglądając się za terrariami, których na razie ni widu nie słychu. Nagle pod ścianą sali dostrzegłam spacerującego sobie żółwia. Nachyliłam się nad nim mówiąc "Ej patrz Satoshi, żółw. Ciekawe co on tu robi...". Satoshi nie zdążył mi odpowiedzieć na moje, jak mniemam, wyjątkowo durne pytanie. Nagle na wysokości moich oczu pojawił się zwisający z gałęzi drzewa wąż. Obrzydliwy, kolorowy, wijący się wąż, który posykując patrzył się prosto na mnie. Ja zrobiłam zeza i wydarłam się  wniebogłosy.  W tym momencie zauważyłam, że naokoło mnie pełza, wije się i syczy bardzo dużo innych rzeczy. Na tym właśnie polegało "The Habu Adventure". Wpuszczają Cię do klatki pełnej węży i ty musisz przez nią przejść... płacąc za to wcześniej 500 yenów!!! Byłam już w połowie drogi więc postanowiłam zachować zimną krew i dojść do końca. Kroczyłam przed siebie omijając to obślizgłe potomstwo Pandory usiłując wyrzucić ze swojej głowy wszystkie zdjęcia jakie pokazał mi wcześniej Grant.O zgrozo... Po zakończeniu się tej "rozrywki" dowiedziałam się od opiekuna węży, że wszystkie mają nie tylko usunięte gruczoły jadowe, ale mają też zawiązane żyłkami otwory gębowe, tak żeby każdy klient mógł sobie takiego węża spokojnie pogłaskać. Super!
Jedyną rzeczą za którą lubie Habu, to alkohol zwany Habushu (ハブ酒). Od zwykłego awamori różni się tym, że na dnie każdej butelki kisi się martwy habu. Brzmi obrzydliwie, ale Ci którzy lubią awamori docenią też habushu. Istnieje kilka metod przyrządzenia takiego habushu. Najpierw trzeba oczywiście złapać węża i nie dać się zabić. Następnie wyciskamy z jego szczęki cały jad, albo usuwamy chirurgicznie gruczoły jadowe. Dalsze postępowanie różni się w zależności od tradycji. Przedstawiciele starej szkoły (dzisiaj tyczy się to tylko dziadków na wsiach) po prostu wrzucają tego ciągle wijącego się węża do słoika pełnego alkoholu, zakręcają i czekają aż zwierzak wyzionie ducha. Jest to nie tylko mało higieniczne, ale również dosyć niehumanitarne (mówię to ja, wielka antyfanka habu). W profesjonalnych gorzelniach najpierw zwierzęta zabija się uderzeniem młotkiem w czaszkę, następnie patroszy, z powrotem zaszywa i dopiero wtedy wrzuca do słoika. Albowiem według ekspertów, całe dobrodziejstwa płynące z węża znajdują się w jego skórze, a nie wnętrznościach. Mieszkańcy Okinawy twierdzą, że tak jak Habu są wyjątkowo niebezpieczne, tak mają też mnóstwo właściwości uzdrawiających. Z Habu robi się bardzo dużo maści, a Habushu podawane jest tak jak u nas Amol. Należy pamiętać, że picie Habushu wiąże się z podobnym ryzykiem jak jedzenie ryby Fugu. Nieumiejętne usunięcie gruczołów jadowych może mieć fatalne skutki i każdy pracownik gorzelni musi mieć wyrobiony certyfikat. Wypiłam i nie umarłam. Jest dobrze.



4. Myślałam, że Japończycy to cywilizowany naród, a tymczasem znalezienie w sklepie zwykłych wacików do twarzy graniczy z cudem. Wszędzie można dostać gotowe, nawilżone czymś gaziki (do zmywania paznokci, do demakijażu, do cery suchej, do wybielania!!), ale wacików ni widu ni słychu. Próbowałam Pani w sklepie wytłumaczyć o co mi chodzi, używając różnego rodzaju wariacji na temat słowa wata. Pani lekko zmieszana podała mi podpaski. "Nie, nie nie. Taka mała wata, do twarzy. Żeby zmyć na przykład  makijaż albo użyć tonik". Pani podaje mi gotowe, nawilżone chusteczki. "Tak, tylko że mają być suche". Tym ostatnim zdaniem wprawiłam Panią w totalne zagubienie. Patrzyła na mnie, zastanawiając się pewnie czy nie jestem pod wpływem habushu. Nie chcąc robić już dłużej z siebie klauna wzięłam te cholerne chusteczki. Szczyt absurdu! 

5. Na koniec spostrzeżenie czysto klubowo-imprezowe. Wśród Japończyków moda na taniec nadal trwa. Wracając do domu przez mój ulubiony park spotykam dużo grup b-boyowych, jazzowych, lockingowych i innych. Większa część Japończyków jednak nie umie tańczyć i nie ma poczucia rytmu. Wymyślili jednak bardzo sprytny sposób żeby to zatuszować na imprezach. Młodzi mieszkańcy Okinawy do większości ze znanych i lubianych aktualnie kawałków mają ułożone mini układy taneczne. Tak, oni robią to co się dzieje w klubach w takich filmach jak "Honey", "Step up" etc.Tańczysz sobie a tu nagle wszyscy naokoło Ciebie ustawiają się w szachownicę i prezentują układ taneczny. Nie umiesz? Sorry, wypad do ostatniego rzędu. Z przodu stoją zazwyczaj Ci "wyjadacze", profesjonalni tancerze z którymi wszyscy chcą się kolegować. Na szczęście układy są proste, więc szybko awansowałam do drugiego rzędu. Myślę, że pomogła mi w tym też moja blond czupryna świecąca w ciemności. 

Tym oto imprezowym akcentem kończę dzisiejszy zbiór okinawskich absurdów. Wyleczyłam się ze słonecznej choroby, więc zapewne ten tydzień znowu będzie obfitował w przygody małe, większe i największe.

Stay tuned!