sobota, 3 sierpnia 2013

Shisa-mania, choroby słoneczne i inne absurdy

Tydzień przeleciał jak z bicza strzelił, a ja głównie chodziłam do szkoły i próbowałam wyleczyć się z przedawkowania słonecznego. Nie, nie spaliłam się (co myślałam, że należy już do wakacyjnych tradycji), ale jeżdżenie na rowerze w pełnym słońcu i przeskakiwanie między wychłodzonymi od klimy klasami a 38 stopniowym upałem dały mi się we znaki. Stan ten nazywają tutaj "chorobą słoneczną" i objawia się on wycieńczeniem, nieustanną sennością, wrażeniem podwyższonej temperatury i jednym słowem czujesz się jak kupa w worku. Starzy, okinawscy wyżeracze zalecają odpoczynek, spożywanie dużej ilości wody i witaminy C. Ja w takich sytuacjach mam skłonności do paniki, ponieważ mój pseudo-arystokratyczny organizm bardzo lubi się przeziębiać i w ogóle łapać różne dziwne choroby, ale otaczające mnie zewsząd dobre duszyczki powtarzały "Spoko, każdy przez to przechodzi. Zaraz Ci przejdzie". Pokornie więc czekałam w domowym zaciszu na zbawienie, przykładając się bardziej do nauki i pożerając kilogramy ananasów. Okazało się, że wszyscy mieli rację, ponieważ wczoraj poczułam się już na tyle dobrze, żeby wyjść sobie ze szkolną ekipą na wieczorne hulanki. Osobiście wierzę, że tutejsze ananasy są magiczne i wyleczyłyby nawet przewlekle chorego, dlatego bardzo będzie mi ich brakować po powrocie do ojczyzny. Wiem, że następny wpis miał być o Heiwakinendo (平和近念堂), ale uwierzcie mi. Temat bitwy o Okinawę (3.04.1945r.) i okupacji amerykańskiej jest na tyle ciężki, że postanowiłam sobie zostawić go na inny dzień. Teraz siedzę sobie w moim pokoju, słucham cykad, popijam zimnego Oriona (piwo okinawskiej produkcji) i życie jest piękne.Dlatego dzisiaj żadnych trupów, tylko okinawskie ciekawostki, absurdy i porady turystyczne. Zaczynamy z grubej rury, bo od ukochanych Shisa!

1. Shisa, tudzież Shiisa, tudzież Shiisaa. Te lwo-psy są nieodłącznym elementem okinawskiej architektury i pełnią podobną rolę jak europejskie rzygacze. Ci, którzy uważnie czytali poprzednie wpisy mogą kojarzyć Shisa jako element zamku Shuri. Trzeba zaznaczyć, że Shisa nie odeszły do lamusa. Wręcz przeciwnie, mają się świetnie i przy dzisiejszym konsumpcjonizmie, teraz jest ich 5 minut. Można je spotkać przy wejściu do domu, do fryzjera, do centrum handlowego, do restauracji, no i oczywiście na straganach. 
Bardzo mopsowy Shisa z zamku Shuri
Shisa zazwyczaj występują w parach z czego jeden jest rodzaju męskiego a drugi żeńskiego. Facet ma paszczę zamkniętą, a facetka otwartą. Toczy się spór co do symboliki tych paszcz. Zadałam pytanie kilku napotkanym Japończykom: "I jak to w końcu jest z tymi Shisami, który z nich trzyma w buzi szczęścia, a który połyka zło?". Odpowiedzi były bardzo równo podzielone, więc chyba pozostanie to dla mnie tajemnicą. Tak czy owak, wiemy, że stoją one na straży powszechnej prosperity, i tyle. 
Skąd Shisa wzięły się na Okinawie? Jak zwykle wszystko zawdzięczamy Chińczykom. Legenda głosi, że jeden z chińskich posłów podarował królowi naszyjnik z  figurką psa. W tym czasie mieszkańcy jednej z okinawskich wiosek mieli nie lada zagwozdkę, ponieważ nękały ich nieproszone wizyty pewnego morskiego smoka, który zjadał im świnki, dzieci, palił dachy i sikał na trawniki. Miejscowa noro (kapłanka), poleciła królowi, żeby stanął na plaży i wyciągnął naszyjnik, tak żeby pies patrzył na morze. Gdy posłuszny król zrobił to co mu polecono, po całej wyspie rozległ się ryk tak donośny i przeraźliwy, że nawet smok skichał się w portki. Mówią, że z nieba zwalił się olbrzymi głaz i przygniótł smoka. Od tego czasu mieszkańcy Okinawy pokochali swojego wybawcę i superbohatera, Shisę. 
Ja rozumiem, że Shisa są fajne. Bronią nas i w ogóle, ale Okinawa popadła w Shisa-manię, niemalże na skalę Pokemonów. Można je znaleźć wszędzie. WSZĘDZIE! Małe, średnie, olbrzymie, kolorowe, w wersji poważnej i przesłodzonej, jeżdżące samochodami, jedzące sushi, z papieru, z gliny, ze szkła. Nie tylko kręci się w głowie, ale kręci się też gruby interes. Osobiście bardzo lubię Shisa i na pewno przywiozę sobie jakieś, żeby pilnowały mnie w domu. Wrzucam dużo zdjęć, żeby przybliżyć Wam obraz Shisa-manii.
Poważne Shisa - standardzik

Tu już wersja trochę bardziej kawaii

Coś dla znudzonych - zrób sobie Shisa z papieru

Shisa pilnujące wejścia do domostwa

Shisa w fajnych furach

Powoli zbliżamy się do apogeum....

... i BUM! Wisienka na torcie! Shisa w wersji "Hello Kitty", Pikachu, oraz mój osobisty faworyt Mario i Luigi.
P.S. Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że proszą o nierobienie zdjęć. Straszny ze mnie degenerat....
2. Jedną z rzeczy, która nie przestanie mnie fascynować, to fakt, że mieszkańcy Okinawy traktują hawajskie koszule jako swego rodzaju ubiór lokalny. A jeżeli nie lokalny to na pewno bardzo oficjalny. Poważni biznesmeni, pracownicy korporacji chodzą do pracy w hawajskich koszulach. Prezenterzy lokalnego NHK wiadomości prowadzą w hawajskich koszulach. Nie wiesz w co się ubrać na rozmowę o pracę? No jak to w co, w hawajską koszulę. Należy zaznaczyć, że tyczy się to zarówno kobiet jak i mężczyzn. Nawet część moich nauczycielek przychodzi na zajęcia w koszulach w pstrokate hibiskusy. Z jednej strony przy takich upałach jest to lepsze rozwiązanie niż garnitury i garsonki, ale z drugiej strony... wystawia to moje poczucie estetyki na poważną próbę wytrzymałości.

3. Na Okinawie mieszka sobie sporo żyjątek. Niektóre z nich są faktycznie groźne a inne mogą Cię po prostu przyprawić o zawał serca (bo są małe, obrzydliwe i pojawiają się z nikąd...). Podstawowym paskudztwem na które trzeba uważać to Habu. Jest to ogólna nazwa różnych gatunków występujących na Okinawie żmij. Mijając na spacerze kolejny znak ostrzegający przed Habu, spytałam się Granta, czy można od tego umrzeć. On w ramach odpowiedzi wpisał w wyszukiwarce "Habu bites" i kazał mi dokładnie obejrzeć całą galerię. Nie polecam, chyba że ktoś szuka dobrego sposobu na odebranie sobie apetytu. Odpowiedź brzmi: TAK, można od tego umrzeć. A jeżeli Ci się poszczęści i nie umrzesz, to na pewno jest to bardzo bolesne. Na szczęście w mieście Habu nikt nie widział od zeszłego stulecia. W parkach i lasach natomiast należy się trzymać wyznaczonych ścieżek i patrzeć uważnie pod nogi. 
Ja na szczęście na żadnego habu się nie natknęłam ... do czasu! W tym tygodniu moja rodzinka postanowiła zabrać mnie na wycieczkę do Okinawa World. Jest to swego rodzaju park rozrywki w którym można doświadczyć wszystkich elementów okinawskiej kultury: jedzenie, tanieć, łażenie po ciasnych wapiennych jaskiniach z wodą po pachy (kill me...). Jedną z atrakcji tego parku jest coś co po angielsku nazywa się "the Habu Adventure". Mały Satoshi upierał się, żeby to zobaczyć, i ja, myśląc, że będę oglądać węże przez szybę terrarium, zgodziłam się pójść z nim. Przed wejściem każdy dostał latarkę, co już wydało mi się podejrzane. W budynku panował półmrok, z głośników dochodziły odgłosy dżungli, w powietrzu unosiła się intensywna wilgoć i wszędzie poustawiane były egzotyczne rośliny. Kroczyłam pewnie za Satoshim rozglądając się za terrariami, których na razie ni widu nie słychu. Nagle pod ścianą sali dostrzegłam spacerującego sobie żółwia. Nachyliłam się nad nim mówiąc "Ej patrz Satoshi, żółw. Ciekawe co on tu robi...". Satoshi nie zdążył mi odpowiedzieć na moje, jak mniemam, wyjątkowo durne pytanie. Nagle na wysokości moich oczu pojawił się zwisający z gałęzi drzewa wąż. Obrzydliwy, kolorowy, wijący się wąż, który posykując patrzył się prosto na mnie. Ja zrobiłam zeza i wydarłam się  wniebogłosy.  W tym momencie zauważyłam, że naokoło mnie pełza, wije się i syczy bardzo dużo innych rzeczy. Na tym właśnie polegało "The Habu Adventure". Wpuszczają Cię do klatki pełnej węży i ty musisz przez nią przejść... płacąc za to wcześniej 500 yenów!!! Byłam już w połowie drogi więc postanowiłam zachować zimną krew i dojść do końca. Kroczyłam przed siebie omijając to obślizgłe potomstwo Pandory usiłując wyrzucić ze swojej głowy wszystkie zdjęcia jakie pokazał mi wcześniej Grant.O zgrozo... Po zakończeniu się tej "rozrywki" dowiedziałam się od opiekuna węży, że wszystkie mają nie tylko usunięte gruczoły jadowe, ale mają też zawiązane żyłkami otwory gębowe, tak żeby każdy klient mógł sobie takiego węża spokojnie pogłaskać. Super!
Jedyną rzeczą za którą lubie Habu, to alkohol zwany Habushu (ハブ酒). Od zwykłego awamori różni się tym, że na dnie każdej butelki kisi się martwy habu. Brzmi obrzydliwie, ale Ci którzy lubią awamori docenią też habushu. Istnieje kilka metod przyrządzenia takiego habushu. Najpierw trzeba oczywiście złapać węża i nie dać się zabić. Następnie wyciskamy z jego szczęki cały jad, albo usuwamy chirurgicznie gruczoły jadowe. Dalsze postępowanie różni się w zależności od tradycji. Przedstawiciele starej szkoły (dzisiaj tyczy się to tylko dziadków na wsiach) po prostu wrzucają tego ciągle wijącego się węża do słoika pełnego alkoholu, zakręcają i czekają aż zwierzak wyzionie ducha. Jest to nie tylko mało higieniczne, ale również dosyć niehumanitarne (mówię to ja, wielka antyfanka habu). W profesjonalnych gorzelniach najpierw zwierzęta zabija się uderzeniem młotkiem w czaszkę, następnie patroszy, z powrotem zaszywa i dopiero wtedy wrzuca do słoika. Albowiem według ekspertów, całe dobrodziejstwa płynące z węża znajdują się w jego skórze, a nie wnętrznościach. Mieszkańcy Okinawy twierdzą, że tak jak Habu są wyjątkowo niebezpieczne, tak mają też mnóstwo właściwości uzdrawiających. Z Habu robi się bardzo dużo maści, a Habushu podawane jest tak jak u nas Amol. Należy pamiętać, że picie Habushu wiąże się z podobnym ryzykiem jak jedzenie ryby Fugu. Nieumiejętne usunięcie gruczołów jadowych może mieć fatalne skutki i każdy pracownik gorzelni musi mieć wyrobiony certyfikat. Wypiłam i nie umarłam. Jest dobrze.



4. Myślałam, że Japończycy to cywilizowany naród, a tymczasem znalezienie w sklepie zwykłych wacików do twarzy graniczy z cudem. Wszędzie można dostać gotowe, nawilżone czymś gaziki (do zmywania paznokci, do demakijażu, do cery suchej, do wybielania!!), ale wacików ni widu ni słychu. Próbowałam Pani w sklepie wytłumaczyć o co mi chodzi, używając różnego rodzaju wariacji na temat słowa wata. Pani lekko zmieszana podała mi podpaski. "Nie, nie nie. Taka mała wata, do twarzy. Żeby zmyć na przykład  makijaż albo użyć tonik". Pani podaje mi gotowe, nawilżone chusteczki. "Tak, tylko że mają być suche". Tym ostatnim zdaniem wprawiłam Panią w totalne zagubienie. Patrzyła na mnie, zastanawiając się pewnie czy nie jestem pod wpływem habushu. Nie chcąc robić już dłużej z siebie klauna wzięłam te cholerne chusteczki. Szczyt absurdu! 

5. Na koniec spostrzeżenie czysto klubowo-imprezowe. Wśród Japończyków moda na taniec nadal trwa. Wracając do domu przez mój ulubiony park spotykam dużo grup b-boyowych, jazzowych, lockingowych i innych. Większa część Japończyków jednak nie umie tańczyć i nie ma poczucia rytmu. Wymyślili jednak bardzo sprytny sposób żeby to zatuszować na imprezach. Młodzi mieszkańcy Okinawy do większości ze znanych i lubianych aktualnie kawałków mają ułożone mini układy taneczne. Tak, oni robią to co się dzieje w klubach w takich filmach jak "Honey", "Step up" etc.Tańczysz sobie a tu nagle wszyscy naokoło Ciebie ustawiają się w szachownicę i prezentują układ taneczny. Nie umiesz? Sorry, wypad do ostatniego rzędu. Z przodu stoją zazwyczaj Ci "wyjadacze", profesjonalni tancerze z którymi wszyscy chcą się kolegować. Na szczęście układy są proste, więc szybko awansowałam do drugiego rzędu. Myślę, że pomogła mi w tym też moja blond czupryna świecąca w ciemności. 

Tym oto imprezowym akcentem kończę dzisiejszy zbiór okinawskich absurdów. Wyleczyłam się ze słonecznej choroby, więc zapewne ten tydzień znowu będzie obfitował w przygody małe, większe i największe.

Stay tuned!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz