wtorek, 20 sierpnia 2013

Obon, duchy, psoty i przemyślenia podróżnicze.

Trudno uwierzyć, że mija szósty tydzień od mojego przybycia na Okinawę. Przyłapałam się na drobnych atakach paniki, podczas których mój niesforny umysł próbuje mi wmówić, że będąc tu tak mało zrobiłam i jeszcze za mało widziałam. Starając się zamknąć buzię temu niesfornemu gówniarzowi, każdy dzień mam zaplanowany od świtu do zmierzchu i przez to jestem, delikatnie rzecz ujmując, wycieńczona. Jak koń po westernie. W weekendy też nie ma czasu na odpoczynek. Zaczął się sierpień a to w Japonii oznacza jedno: matsuri, matsuri i jeszcze raz matsuri (jap. 祭り), czyli tańce, hulanki, swawola. Wielkimi krokami zbliża się obon (jap. お盆), czyli japońskie święto zmarłych. Daty obonu różnią się w zależności od regionu Japonii. Na Okinawie (a także w regionie Chugoku oraz Shikoku) obchodzony jest Kyu Bon, który przypada na 15 dzień 7 miesiąca, według kalendarza księżycowego i jest to data nieznośnie ruchoma. W tym roku obonowo bawić będziemy się mniej więcej od 17 do 23 sierpnia. Chociaż w sumie kto ich tam wie kiedy ten obon dokładnie wypada. W tym terminie mamy wolne i tyle. Teoretycznie obon nie jest świętem publicznym, ale według utartej tradycji wszystkim przysługują minimum trzy dni wolne. Nie dotyczy to tylko restauracji, które w tym okresie pękają w szwach. Należą się głębokie wyrazy współczucia wszystkim moim szkolnym znajomym, którzy dorabiają sobie w restauracjach w ramach pracy dorywczej. Niech moc będzie z Wami. Dla mnie będzie to czas sponsorowany przez piwo, wachlarz i kurczaki na patyku (jap. 焼き鳥).
Do Obonu trzeba się jednak porządnie przygotować, nie ma to tamto. Jednym z nieodłącznych elementów tego święta jest bonodori, czyli tradycyjne grupowe tańce. Tak, właśnie te, których tańczenie jest swego rodzaju obowiązkiem na japonistyce. Jest to też element kultury, który każdy obcokrajowiec będący w Japonii musi doświadczyć na własnej skórze. Dla Japończyków, z jakiś tajemniczych, niewyjaśnionych przyczyn, patrzenie na gaijina tańczącego bonodori jest dużo większą rozrywką niż cokolwiek innego na świecie. Dlatego strzeżcie się, wszyscy moi ziomkowie na obczyźnie. Któregoś wieczoru, nagle zostaniecie ubrani w tradycyjny strój i wypchnięci na sam środek. Nie znacie dnia ani godziny.
Ale zapomnijmy o bonodori. Pamiętajmy, że jesteśmy na Okinawie, a tu wszystko jest trochę na opak. Ryukyuańczycy bowiem opatentowali swoją własną "potańcówkę" i nazwali ją Eisa (jap. エイサー).
Dwa tygodnie temu miałam okazję uczestniczyć w wielkim wydarzeniu pt. "10 000 tancerzy Eisa" (jap. 一万人のエイサー). Temperatura była dla odmiany tropikalna. Szczerze powiedziawszy, samym pokazem byłam trochę rozczarowana. Nie liczyłam na 10 000 osób, ale myślałam, że wszyscy staną na środku i będą tańczyć. A tu po kolei, grupa po grupie, wychodzili tancerze i odstawiali swoje choreografie. Niby wszystko fajnie, kolorowo i wesoło, ale jakoś mnie to znudziło. Najfajniejszą rozrywką było dla mnie obserwowanie najmłodszych członków ekip. Przebrane w tradycyjne łachmanki 4-latki stawały z bębenkami na środku i rozglądały się bezmyślnie dookoła, nie wiedząc zupełnie jaką mają pełnić funkcję w tym całym przedstawieniu. Zazwyczaj kończyło się to włażeniem pod nogi innym tancerzom, albo rzucanie bębenka o ziemię i biegnięcie z płaczem do mamy.

 Obon celebrowany jest w Japonii zupełnie inaczej niż Święto Zmarłych w Polsce. Nie jest to dzień zadumy. Bardziej przypomina atmosferę panującą gdy jedzie się w odwiedziny do starej ciotki, która niezbyt dobrze słyszy, zawsze zostawia Ci ślad szminki na policzku, ale za to wychodzisz od niej najedzony i z jakimś fajnym banknotem w kieszeni. Obon to właśnie są odwiedziny krewnych, ale tych, którzy już dawno pożegnali się z tym światem. Na ten czas w roku postanawiają jednak wrócić na ziemię i pokręcić się tu trochę. Trzeba ich wtedy należycie ugościć, grób wyczyścić i polać piwem, zanieść jakieś pyszności, a na koniec odesłać (pod postacią lampionu) ponownie na tamten świat. Obserwując Japończyków przed Obonem zauważyłam dwie tendencje. Pierwsza to ogólnie napięta atmosfera związana z porządkami i bieganiną. Mama krzyczy na dzieci, dzieci krzyczą na siebie, a tylko tata leży na podłodze i chrapie mając wszystko gdzieś. Druga to duchy. Japońskie duchy i horrory, których osobiście boję się jak ogni piekielnych. Opowiadanie historii o duchach jest jednak nieodłączną częścią obonu. Najgorsze jest to, że Japończycy uwielbiają się straszyć tego typu historiami, i telewizja w tym okresie wygląda jak jedna wielka Sadako. Gdy jestem sama w pokoju po prostu rezygnuję z oglądania telewizji, jednak gdy jem z dzieciakami kolację, nie mam nic do powiedzenia w tej kwestii.
- Anna, horaa eiga! Horaa eiga! (jap. Anna, horrory!)
Ja na to tylko głośno przełykam ryż i szykuję swoje serducho na ciężką pracę dorywczą. Ostatecznie wygląda to tak: dzieciaki na zmianę drą się i śmieją, a ja siedzę z zasłoniętymi oczami, próbując nie wsadzić sobie pałeczek do nosa.
Mówi się, że Japonia jest najczęściej nawiedzanym przez duchy krajem. Prawda jest taka, że Japończycy zapracowali sobie na ten tytuł swoim zamiłowaniem do historii z dreszczykiem i różnych przesądów. Jednym z moich obonowych hitów, jest to, że nie powinno się w tym czasie kąpać w morzu, bo dziadziuś albo babcia będą mogli chcieć się z tobą zamienić i utoniesz. Tak właśnie, duchy czasami chcą się z nami zamienić. I niby staram się w to wszystko nie wierzyć. Niby oglądam tylko śmieszne seriale i staram się z tego żartować, ale siedzę sobie teraz w moim pokoju, za oknem duje silny wiatr a mnie ciarki przechodzą po plecach.

Dość o Obonie.

Parę dni temu wybrałam się na samotne winko i znalazłam miejsce o nazwie International Bar. Muszę przyznać, że od czasu wyjazdu Granta rozmawiałam tylko po japońsku, więc stwierdziłam, że poznanie jakiś innych gaijinów dobrze mi zrobi. Na początku byłam w barze sama. Zamówiłam lampkę białego wina i przeprowadziłam standardową rozmowę z barmanką: skąd jestem, dlaczego mówię po japońsku, dlaczego Okinawa i w ogóle co ja robię na tym świecie. Tego typu dialog opanowałam już do perfekcji, dlatego wszyscy napotkani Japończycy myślą, że mój japoński jest na najwyższym możliwym poziomie. Jest to jednak bardzo złudny efekt, ponieważ jeżeli któryś z moich rozmówców zdecyduje się podjąć jakiś nowy dla mnie temat, to okazuje się, że wcale nie znam tylu słówek, a moja gramatyka obok bezbłędnej nawet nie stała. Tym razem mi się upiekło i mój image poliglotki pozostał nietknięty, ponieważ do baru weszło dwóch jegomościów: Japończyk i Irlandczyk, którzy od razu zaczęli rozmawiać ze mną po angielsku. Irlandczyk okazał się być 23-letnim nauczycielem angielskiego, który zdecydował się na wyjazd do Japonii, bo w Belfaście przestało być ciekawie, a on nie wiedział co robić ze swoim życiem. Japończyk był jednym z tych uciekających od korporacyjnego życia pustelników, który przyjechał na Okinawę, żeby "odnaleźć siebie". Jak na Japończyka jednak bardzo dużo wiedział o świecie i bardzo dobrze znał angielski, więc to korporacyjne życie, jak ciężkie by nie było, coś mu jednak dało. I tak stworzyliśmy kółko wzajemnej adoracji, w której Irlandczyk i ja pełniliśmy rolę zagubionych i trochę wyśmiewających się z Japonii gaijinów, a Japończyk śmiał się z nas powtarzając jacy to nie jesteśmy zabawni. Początkowe dyskusje miały dużo bardziej intelektualny wymiar (polityka, zabytki etc.). Po kilku drinkach jednak wyglądało to trochę inaczej:
Irlandczyk: A jak u Ciebie z japońskim żarciem?
Ja: Uwielbiam!
Japończyk: Wszystko? Nawet natto? (natto - japońska śmierdząca, sfermentowana fasola)
Ja: Nawet natto!
Irlandczyk: Pier*olisz! Nie wierzę, że lubisz natto! Żaden gaijin nie lubi natto!
Ja: Jak mi przyniesiesz z konbini cztery opakowania to zjem tu i teraz!
Irlandczyk: Okej! Dobra! ... A nie, nigdzie nie idę, pada jak cholera. ( Dzięki Ci Buddo. Mimo mojego zamiłowania do natto, trochę przesadziłam z tymi czterema opakowaniami...)
Japończyk: Hahaha! Ale jesteście śmieszni!
I tak oto, przekrzykując się nawzajem toczyliśmy dyskusje i snuliśmy opowieści: Irlandczyk o plusach i minusach uczenia japońskich dzieci, Japończyk o absurdach pracy w korporacji, a ja o moich okinawskich prygodach. Po chwili dołączyły się do nas jeszcze dwie zbłąkane duszyczki: Anglik z nogą w gipsie i śliczna pół-Brazylijka pół-Japonka. Miałam wrócić do domu o 11, a wróciłam o 3 podpierając się o ściany. Następnego dnia dokuczał mi nie tylko intensywny ból głowy, ale też ból mięśni brzucha, spowodowany intensywnym śmiechem. Razem ze "zmęczeniem dnia następnego" nawiedziły mnie też głębokie przemyślenia. Okinawa daje mi nieźle w kość. Daje mi posmakować i doświadczyć rzeczy, których już nie spróbuję w najbliższej przyszłości. Daje mi poznać mnóstwo ludzi, z którymi mogę spędzić chwilę, a potem ich zabiera, bo każdy idzie w swoją stronę. Tak to już jest z tymi samotnymi podróżami. Dają nam chwile niesamowitych uniesień, spotykamy dobre dusze, które na chwilę zmieniają nasze życie, my stajemy się tą dobrą duszą, która zmienia czyjeś życie. Kiedy wszystko się kończy i budzimy się w rzeczywistości, zostajemy tylko z pocztówką.
Myślę, że są to przemyślenia, które nawiedzają każdego samotnego podróżnika na pewnym etapie jego wędrówki. Ja na szczęście dość szybko walnęłam się w pysk i przypomniałam sobie jedną z rzeczy, które powtarza mi mój tato: "Wakacje tylko wtedy mają sens, jeżeli we wrześniu trzeba iść do szkoły." Może i brzmi to banalnie, ale jest to myśl, którą trzeba pielęgnować. Te chwile nie byłyby tak wyjątkowe gdyby miały trwać wiecznie, Ci ludzie przestaliby spełniać w mojej głowie rolę dobrych duszków, a staliby się elementem nudnej codzienności. Dlatego, mimo że pozostaje potem już tylko pocztówka, trzeba o nią wyjątkowo dbać. Trzeba ją podpisać, zalaminować i schować do pudełka ze skarbami, żeby broń Buddo, nigdy się nie zgubiła.

Układanie włosów podczas sezonu tajfunowego totalnie traci rację bytu.

Tajfun za oknem szaleje a ja całuję Was wszystkich w pyski.

Stay tuned!



P.S. Przypomniał mi się jeszcze jeden japoński przesąd. Podobno, jak się je mrówki, to ma się ładny głos. Osobiście nic nie mam do swojego głosu, ale reszcie polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz